Zwyczajna, teatralna robota ["Dyrektor teatru" Mozarta na Letnim Festiwalu Opery Krakowskiej]
Opera Krakowska tradycyjnie zakończyła sezon artystyczny Letnim Festiwalem, którego ostatnim akcentem była premiera rzadko wykonywanej jednoaktówki Wolfganga Amadeusza Mozarta Dyrektor teatru.
Utwór, co ciekawe, nie jest wcale dziełem operowym, a dobrze znanym kompozytorowi gatunkiem określanym jako singspiel czyli śpiewogra. Należą do niego tak znane pozycje z dorobku salzburczyka jak Uprowadzenie z seraju czy Czarodziejski flet, z tą różnicą, że oba wymienione tytuły są pełnowymiarowymi spektaklami z bardzo bogatą warstwą muzyczną. W przeciwieństwie do nich Dyrektor teatru posiada skromną partyturę z nader rozbudowanymi dialogami i scenami mówionymi. Jest komedią z muzyką. Libretto napisał Gottlieb Stephanie jr, prawdopodobnie według pomysłu cesarza Józefa II, który chciał wystawić krótki utwór ku uciesze kameralnej publiczności rezydencji monarszej. Prapremiera odbyła się 7 lutego 1786 roku w oranżerii wiedeńskiego pałacu Schönbrunn. Skomponowanie owego dziełka zajęło Mozartowi dwa tygodnie, które wygospodarował w przerwie prac nad Weselem Figara. Zdawać by się mogło, że pełne aluzji do zakulisowych rozgrywek teatralnych, zagęszczone licznymi cytatami z osiemnastowiecznych dramatów libretto okaże się całkowicie miałkie i nieaktualne. A jednak nieco uwspółcześniona wersja, z kilkoma odnośnikami do problemów naszych czasów takich jak Covid, inflacja czy nieustający brak środków na realizację przedsięwzięć artystycznych, okazała się propozycją ciekawą także dziś. Wszak każdy dyrektor teatru staje przed dylematem, jak zapełnić pustą najczęściej kiesę, jak zaangażować najlepszych wykonawców w rozsądnych gażach i jaki repertuar pokazać, by teatr nie zbankrutował, publiczność tłumnie wypełniała miejsca na widowni, a przy tym by realizować nieco ambitniejsze plany i marzenia realizatorów przedstawień.
Dyrektor Frank Wojciecha Gierlacha początkowo jest idealistą z „głową w chmurach”, by po chwili, twardo stąpając po ziemi, za sprawą swego asystenta, Buffa (Robert Gierlach), z rezygnacją w głosie wykrzyczeć: „powieszę na kołku dobry smak”, „a z nim uczciwość” – dorzuci z sarkazmem Buff, który radzi wystawiać balety, farsy i opery… Opisze też dziennikarzy – pismaków jako przekupnych koniunkturalistów, którym wystarczy zapewnić syty poczęstunek, by móc liczyć na pochlebne słowa recenzji…
Głównym założeniem reżyser spektaklu, Beaty Redo Dobber, pomysłodawcy tej produkcji, Bogusława Nowaka (Dyrektora Naczelnego Opery Krakowskiej), oraz scenografa, Ryszarda Melliwy, było pokazanie kulisów teatru, stąd pomysł na odwrócenie – akcja rozgrywa się na widowni, a widzowie są na scenie. To rozwiązanie znane w teatrze dramatycznym – atrakcyjne i chwytliwe, bo widz zazwyczaj nie ma zbyt wielu okazji, by poczuć się aktorem, zrozumieć teatralną przestrzeń, znaleźć się po drugiej stronie rampy, a więc dotknąć tajemnicy, a przynajmniej mieć przez moment poczucie dostąpienia do teatralnego sacrum. To oczywiście wyreżyserowane, aczkolwiek efektowne złudzenie. Scenografia ograniczyła się do wykorzystania elementów widowni takich jak czerwone fotele, między którymi ustawiono podesty i na których poruszali się wykonawcy. Pośrodku wybudowano małą scenę – ring bokserski. Tu rozgrywały się walki – popisy kolejnych artystów biorących udział w castingu do tworzącej się trupy teatralnej. Panie: Pfeil (Monika Korybalska), Krone (Magdalena Barylak), Vogelsang (Zuzanna Caban), Herz (Katarzyna Oleś-Blacha) oraz Silberklang (Karolina Wieczorek) odgrywały swe role, uwodząc dyrektora Franka, flirtując, wykłócając się o stawki, przechwalając własnym talentem i sławą. Panowie: Eiler (Michał Kutnik), Herz (Paweł Trojak) i Vogelsang (Jarosław Bielecki) dzielnie podkreślali walory swych partnerek, jednocześnie błagając o role dla nich, a niekiedy je opłacając. Doszły do tego kłótnie o prymat w teatrze, dominację, pozycje zawodowe… Wszystko podszyte sporą dawką erotyzmu, dwuznaczności sytuacji i dialogów. Miało być zabawnie, z przymrużeniem oka, trochę frywolnie. Zabrakło mi jednak lekkości gatunku. W chaosie ruchów, wymachiwaniu rękami, bieganinie rodem z Kabareciku Olgi Lipińskiej pogubiła się wyrazistość gestów. W ogólnym zamieszaniu sporo wdarło się monotonii wynikającej z eksplorowania i przekształcania tego samego pomysłu, powtarzalności identycznych struktur w każdej z odgrywanych scenek.
Dobrym zabiegiem okazało się dodanie do partytury fragmentów z innych dzieł W.A. Mozarta, co znacząco ożywiło spektakl, choć wokalnie sprawiło kłopoty solistom. Połączenie rozbudowanych kwestii mówionych ze śpiewem operowym to bardzo wymagające i trudne zadanie dla głosu, zwłaszcza przy konieczności użycia mikroportów, które przeszkadzają w swobodzie grania, wyrażaniu ekspresji i niestety uwypuklają ewentualne niedoskonałości wykonania. Tych pojawiło się sporo. Muzyka Mozarta wymaga niezwykłej precyzji i odrobiny szaleństwa. Wykonana perfekcyjnie zachwyca. Orkiestra Opery Krakowskiej pod batutą Tomasza Tokarczyka zagrała sprawnie, czysto, prowadząc słuchaczy przez muzyczne zagadki-cytaty pewnie i swobodnie, ukazując paletę barw i nastrojów zmieniających się jak w kalejdoskopie. Usłyszeliśmy fragmenty z Don Giovanniego, Wesela Figara, Łaskawości Tytusa, Idomenea, Czarodziejskiego fletu, Così fan tutte i Uprowadzenia z seraju.
Poszczególnymi ariami czy duetami obdarzono po kolei protagonistów poza – co zaskakujące – tenorem, któremu pozostawiono wyłącznie partię zapisaną w Dyrektorze teatru. Blado wypadła aria Komandora Don Giovanni, a cenar teco. Zwłaszcza dolne, basowe rejestry zabrzmiały głucho, jakby zostały nagle pozbawione dźwięku. Rozczarowała Madamina, il catalogo é questo wykonana niby od niechcenia, niedopracowana, bez wyrazu. Niedoskonałości pojawiły się w sopranowej arii Elektry Oh smania! Oh furie!. Katarzyna Oleś-Blacha zawsze przyjmowana jest nadzwyczaj ciepło przez premierową krakowską publiczność. Artystka wypracowała charakterystyczny styl muzycznej wypowiedzi, a także bardzo rozpoznawalną manierę wykonawczą, nacechowaną karkołomnymi próbami pokonywania niuansów techniki operowego kunsztu. Bardzo dobrze wypadł debiutujący na deskach Opery Krakowskiej Paweł Trojak. Wszechstronny, swobodny, naturalny w gestach, utalentowany nie tylko wokalnie, ale też aktorsko – jak się okazało, obdarzony również talentem komediowym. Monika Korybalska brawurowo wypowiadała swoje kwestie, ale nieco ucierpiał na tym jej mezzosopran, któremu brakło blasku. Także bracia Gierlachowie chyba nazbyt mocno skoncentrowali się na mówieniu, bo głosy obu zabrzmiały nieco słabiej, tracąc głębię i szlachetność. Zuzanna Caban dysponująca nadzwyczaj delikatnym, dźwięcznym sopranem czarowała jako sprytna Papagena / Czerwony Kapturek. Michał Kutnik jak zawsze kipiał energią, a Magdalena Barylak była bardzo solidną zarówno wokalnie, jak i aktorsko Madame Krone. Karolina Wieczorek – sopran koloraturowy, wykazała się precyzją śpiewu; udało jej się znaleźć złoty środek pomiędzy ekspresją grania, mówienia i kreacją wokalną. Najlepiej i najpełniej wybrzmiały finałowe, „wodewilowe” kuplety, w których śpiewacy zapewniają, że „każdy artysta dąży do chwały”.
Nad wszystkimi czuwał, wnikliwie reagował i posyłał sugestie mim Mozart (Jacek Wróbel), patrząc z zaaranżowanego na balkonie podium. Niemą postać i jej wyraziste gesty znakomicie odgrywało światło, za które odpowiedzialny był Dariusz Pawelec.
Warto podkreślić bardzo udane kostiumy (Ryszard Melliwa). Współczesne stroje przeplatają się z krynolinami, białe XVIII-wieczne peruki sprawdzają się nie tylko jako element uczesania, ale też rekwizyty. W tle przesłuchań nieustannie trwały codzienne prace obsługi technicznej, rutynowa krzątanina sprzątaczek, tancerki w paczkach przebiegały, śpiesząc się na próbę, ktoś przenosił fragmenty dekoracji… Na koniec zapanował porządek, zgasły reflektory, nastała cisza. Casting zakończony. Dyrektor Frank zabrał swoje rzeczy i wyszedł, pozostawiając po sobie kilka pustych butelek, jakieś niedopałki, notatki… ot, zwyczajna, teatralna robota.
Beata Redo Dobber podkreślała, że „realizując ten utwór, jego twórcy bawili się wraz z wielkim Mozartem; śmiali się wspólnie ze świata sztuki, finansów, brzydkiej rywalizacji czy złych gustów w spektaklu. Śmiali się sami z siebie, kochając teatr podobnie jak genialny Amadeusz”. Ostatnia premiera mijającego sezonu jest też ostatnim spektaklem przygotowanym przez Operę Krakowską pod rządami Bogusława Nowaka, którego kadencja dobiega końca. Przewrotność tytułu dobranego na podsumowanie kilkunastu lat pracy w fotelu Dyrektora Teatru nie pozostawia złudzeń, że nowego szefa instytucji czeka trudne zadanie…