Dwa razy Requiem [koncerty Filharmonii Krakowskiej i Capelli Cracoviensis]
Requiem d-moll KV 626 Wolfganga Amadeusza Mozarta należy do dzieł szczególnych, owianych tajemnicą, uwielbianych przez publiczność, otoczonych mitem od początku swego istnienia, a w czasach nam współczesnych – głęboko utrwalonym przez Miloša Formana słynnym filmem Amadeus. Chyba wszyscy mamy w oczach czarną, zamaskowaną postać zamawiającą u, bardzo już wtedy wycieńczonego, Mozarta dzieło, które stało się nieśmiertelne, choć śmierci tak bardzo dotyka, bezpośrednio próbuje ją oswoić, ale też się przeciw niej buntuje w poszukiwaniu ratunku, ukojenia, spokoju, łaski, może instynktownej ucieczki przed końcem (wszak fuga pojawia się kilkukrotnie), ale w nadziei i z wiarą na nieznaną kontynuację…
Ta niezwykle piękna modlitwa, pieśń żałobna ma cechy przynależne dziełu operowemu – ogromną dawkę liryzmu, dramatyzmu. Jest przepełniona skrajnymi emocjami, ale wszystko to w formie klasycznej równowagi, jakże charakterystycznej dla niemal wszystkich kompozycji Mozarta. Jak w tych wielowiekowych, nawarstwionych mitach odszukać i odczytać pierwotne zamierzenie Mozarta i jego Requiem (choć nie do końca skreślone ręką samego kompozytora)? W jaki sposób dotrzeć do źródła, odrzucając późniejsze skojarzenia? Odpowiedź podsuwają dwa krakowskie wykonania zaproponowane z początkiem listopada przez Capellę Cracoviensis (w ramach jesiennej edycji Festiwalu Opera Rara) oraz Filharmonię Krakowską. Wykonanie tego samego utworu, ale w skrajnie odmiennych interpretacjach i całkowicie różnym entourage’u dobitnie ukazało, jak potężne możliwości odtwórcze daje to arcydzieło, a jednocześnie jak wielki za każdym razem – niezależnie, czy zaprezentowane w formie kameralnej, czy monumentalnej – wywołuje entuzjazm słuchaczy.
Niezwykle i mistycznie zabrzmiało Requiem w kościele św. Katarzyny wykonane 1 listopada. Już samo miejsce – potężna gotycka budowla pogrążona w półmroku z kilkoma jaskrawymi reflektorami skierowanymi na zespół Capelli Cracoviensis, solistów (Antonina Ruda, Matylda Staśko, Piotr Szewczyk, Sebastian Szumski) i Christinę Pluhar, po raz pierwszy w karierze dyrygującą tym dziełem – stworzyło nastrój tajemnicy i wyjątkowości. W kontekście święta zmarłych, mając w pamięci tysiące świec palących się na krakowskich nekropoliach, podniosłość i wzruszenie towarzyszące chwilom spędzonym przy grobach bliskich dodatkowo spotęgowały wrażenie, jakie ten nadzwyczajny koncert wywarł na publiczności wypełniającej szczelnie nie tylko nawę główną, ale też zakamarki kościoła. Słuchając dźwięków urzekających delikatnością i niezwykłą subtelnością, z jaką prowadziła muzyków dyrygentka, miało się wrażenie lekkości wykonania, jakiejś nieuchwytnej świetlistości i wręcz nieziemskości dzieła. Co ciekawe, nie było tu potężnego chóru, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. W zamian jego partie wykonali soliści oraz ripieniści – soliści uzupełniający, śpiewający jedynie partie zespołowe. To powrót do źródeł i wiedeńskiej prapremiery z roku 1793, która odbyła się w Jahn-Saal. To odstępstwo od późniejszej tradycji wykonawczej sprawdziło się znakomicie, choć było pewnym zaskoczeniem i sprawiło, że usłyszeliśmy ten niewątpliwie jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów w dziejach muzyki w zupełnie innym wymiarze, innym skupieniu, jakby odkryty na nowo. Capella Cracoviensis zagrała znakomicie, nadzwyczaj precyzyjnie, cyzelując każdy dźwięk. Dbając o jakość i szlachetność, piękną barwę i nasycenie tonów, co wcale nie było oczywiste w trudnej akustyce monumentalnej przestrzeni. Christina Pluhar – austriacka lutnistka i założycielka fantastycznej L’Arpeggiaty, zespołu dobrze znanego krakowskim melomanom choćby z festiwalu Misteria Paschalia – zaproponowała tym razem krystaliczną wierność partyturze, choć fascynuje ją rola improwizacji w muzyce, czego dowodem są często podejmowane przez artystkę próby mariażu utworów dawnych, głównie XVII-wiecznych z kręgów włoskich, hiszpańskich czy francuskich, z takimi gatunkami jak jazz czy nawet pop.
Kilka dni później to samo Requiem zabrzmiało w sali Filharmonii Krakowskiej. Tym razem pod batutą Piotra Sułkowskiego i w tradycyjnym ujęciu – monumentalnym, z ogromnym chórem, czwórką solistów i orkiestrą. Choć zagrano te same nuty, to jakże inaczej! Diametralnie różne podejście do wykonywanego dzieła, z silnym zacięciem wyniesionym z doświadczeń teatru operowego – co przecież nie dziwi, skoro dyrygent wieczoru jest jednocześnie dyrektorem Opery Krakowskiej – dobitnie unaoczniło, na czym polega interpretacja w sztuce. Jak ważny jest wybór oraz jak wiele z tego wyboru wynika dla wykonawców i odbiorców. To doskonały przykład na to, jak – bez porównywania poziomu czy też robienia rankingów, wyścigów rodem ze świata sportu – zwyczajnie cieszyć się muzyką. Kontemplować dzieło. Podziwiać odmienne spojrzenie na utwór, szukać własnej drogi jego zrozumienia i odczytu. Piotr Sułkowski bardzo pewnie, świadomie, nadzwyczaj konsekwentnie pokierował Orkiestrą Filharmonii Krakowskiej, która zagrała lekko, jasnym, pełnym dźwiękiem, bardziej towarzysząc i pozostając na drugim planie – tym akompaniującym. Swoisty taniec orkiestry z chórem miał swój rytm, płynność wzajemnego uzupełniania się i muzycznego dialogu. Dyrygent zróżnicował zadania każdej z grup wykonawców, powierzając im oddzielne role prowadzące do wspólnego celu, jakim jest harmonijne, aczkolwiek zabarwione ogromną dawką dramatyzmu zaprezentowanie arcydzieła Mozarta. Bardzo dynamiczna to była wizja, zwłaszcza w wydaniu Chóru Filharmonii Krakowskiej, który zdecydowanie dominował i przyjął na siebie główny akcent tego wykonania. Bardzo plastyczny, mocny, mieniący się wieloma barwami, ich odcieniami, pełen niuansów dźwiękowych, nadzwyczaj wyrazisty. Wielkie brawa należą się chórmistrzowi Piotrowi Piwko za doskonałe przygotowanie artystów Chóru nie tylko od strony muzycznej, ale też językowej. Zachwycałam się poprawnością języka łacińskiego! Nie było żadnych, nawet najmniejszych usterek. Z ogromną radością słuchałam poprawnie wyśpiewywanych słów – cieszył mnie Agnus zamiast zniekształconego „aniusa”, quit, a nie „kłit”, Angelus, a nie „andżelus” i tak dalej… Dawniej ta poprawność była oczywista i bezdyskusyjna. Dzisiaj jest rzadkością na wagę złota! Nieco blado w tym zestawieniu wypadli soliści. Magdalena Drozd, obdarzona bardzo subtelnym, o ciepłej barwie sopranem, oraz Bartłomiej Chorąży, tenor o nośnym, klarownym i czystym brzmieniu, zdołali „przebić się” do słuchaczy. Oboje potrafili doskonale oddać charakter wykonywanych partii, ale nie zawsze utrzymywali równie wysoki poziom wykonawczy. Zdarzały się dźwięki nietrafione, fragmenty jakby zgubione i nieczytelne. Niestety bas – Patryk Wyborski oraz alt – Joanna Święszek Przeliorz chwilami byli niesłyszalni. Być może to wynik niedoskonałości sali koncertowej?
Oba wieczory z Requiem Mozarta – jakże kontrastowe i odmienne w charakterze – wywołały entuzjazm publiczności, owację na stojąco i bisy.