Bona. Lekcje wyborów [II część rozmów z odtwórczyniami tytułowej roli w spektaklu „Bona Sforza” z repertuaru Opery Krakowskiej]

23.03.2025

W pierwszym cyklu wywiadów o swoim spotkaniu z postacią sławnej królowej podczas przygotowań opery „Bona Sforza” opowiadały artystki: Karin Wiktor-Kałucka, Agnieszka Kuk i Zuzanna Caban. Poniżej publikujemy drugi cykl rozmów Beaty Anny Symołon z Magdaleną Barylak, Edytą Piasecką i Paulą Maciołek.

 

Księżniczka Bona. Rozmowa z Paulą Maciołek

 

Chciałam zacząć od początku, od pracy nad librettem, od prób… Czy była jednolita koncepcja wszystkich Bon, czy miała pani poczucie, że może pani opowiedzieć prywatną historię młodej Bony?

 

Paula Maciołek: Na początku powstała ogólna koncepcja skierowana do młodej Bony, dojrzałej i wdowy. W miarę upływu czasu, wraz z kolejnymi próbami, coraz głębiej odczuwałam graną przez siebie postać. Miałam możliwość indywidualnego przekazania historii o młodej dziewczynie, która została władczynią Polski i – co ciekawe – było to przedstawienie młodej księżniczki jako dziewczyny z krwi i kości, a nie przez pryzmat wyobrażenia o stereotypie księżniczki, czyli ukazania jej nienagannego poruszania się, tego, co jej wolno, a czego nie wolno, i nienachalnego uzewnętrzniania swoich emocji. Tutaj wręcz przeciwnie – spory nacisk ze strony reżysera położony był na to, aby wszystkie emocje zostały przedstawione bardzo szczerze. A były to często emocje skrajne, ponieważ poszczególne sceny w akcie I zostały przedstawione w sposób niechronologiczny. Wymagało to ode mnie ogromnej elastyczności i było pewnym elementem pracy artystycznej, z którym nie miałam do tej pory styczności. Dlatego właśnie rola ta była dla mnie dużym aktorskim wyzwaniem i bardzo rozwijającym doświadczeniem.

 

 

A równocześnie trudnym, gdy linearny rozwój postaci jest zaburzony… 

Jak opisałaby pani swoją Bonę?

 

Moja Bona jest dziewczyną pełną radości, marzeń, która czuje, że jest kochana przez swoich poddanych. Jest ceniona, wręcz czczona na dworze i jest zakochana w Ettore Pignatelli. Żywi nadzieję, że właśnie za niego wyjdzie za mąż. Później dowiaduje się, że ma zostać wydana za mąż za króla Polski, człowieka o wiele od niej starszego, i wyjechać do odległego, nieznanego kraju. I tutaj zaczyna się cały dramat kreowanej przeze mnie postaci, która poświęca swoją miłość dla dobra królestwa zgodnie z planem jej matki Izabeli Aragońskiej.

 

 

Ale także z myśleniem dynastycznym.

 

Tak. Wydaje mi się, że młoda Bona chociaż była pełna nadziei poślubienia mężczyzny, którego darzyła miłością, gdzieś głęboko zdawała sobie sprawę, że jednak jest następczynią tronu, dlatego pomimo początkowego szoku i sprzeciwów poddaje się woli swej matki.

 

 

I musi wyjechać do nieznanego, ale ogromnego kraju, a Zygmunt Stary dla jednej z wielu włoskich księżniczek, a nawet królowej wdowy Joanny, był niesamowitą partią. Czy panie [razem z Zuzanną Caban] jako młode Bony konsultowały ze sobą kreowanie postaci, czy poszło to niezależnie w różne strony?

 

To poszło raczej niezależnie. Każda z nas jest inna. Mimo że była początkowo jedna koncepcja, to każda z nas przepuściła tę rolę przez własne ciało i przez własne emocje oraz osobowość, kreując swoją Bonę.

 

 

I czy także w zestawieniu z różnymi Bonami dojrzałymi i wdowami odczuwa pani, że inaczej gra?

 

Tak, ewidentnie od początku położony był nacisk na kontrast pomiędzy każdą z Bon – księżniczka miała być ekspresyjna, nie ma w niej miejsca na dojrzałość, stateczność. Szczególnie to widać na początku I aktu, gdy Bona znajduje się jeszcze na dworze w Bari. Jej dziewczęcość mocno kontrastuje z Boną dojrzałą, a tym bardziej wdową.

 

 

Pojawiają się panie równocześnie na scenie. Jakim to było dla pani przeżyciem? W rzeczywistości nie zdarza się spotkać siebie na różnych etapach życia… Czy to było doświadczenie wielopokoleniowości, czy było ono traumatyczne, a może odwrotnie – ukazywało jakąś optymistyczną przyszłość?

 

Szczególnym momentem jest właśnie finał, gdy spotykamy się wszystkie na scenie i konwersujemy ze sobą. Myślę, że jest to przeżycie zarówno mistyczne, jak i traumatyczne. Bona wdowa spogląda na Bonę księżniczkę i zapewne zadaje sobie pytanie: „Kim ja byłam? W co wierzyłam?”. 

 

Natomiast dla mnie jako młodej Bony, która chce walczyć i ma nadzieję na odmianę swego losu, jest to kolejną lekcją życia, ponieważ moje starsze „ja” uświadamiają mi, że tak naprawdę niezależnie od tego, co zrobię, nie ucieknę przed swoim przeznaczeniem, zostawiając być może słuchaczy z pewną refleksją.

 

 

To oznacza, że ten krótki odcinek życia Bony jest jakimś procesem, który zachodzi w pani bohaterce na scenie.

 

Tak, to bardzo skumulowany proces. Akcja toczy się wartko i wszystkie emocje, które przeżywa księżniczka w czasie I aktu, to ogromna amplituda. To wewnętrzna przemiana księżniczki – beztroskiej i zakochanej dziewczyny w stanowczą i dojrzałą królową wstępującą na polski tron. 

 

 

Jak grało się pani w zmiennej w czasie i przestrzeni scenografii?

 

Było to dla mnie bardzo komfortowe, ponieważ każda z nas miała wydzieloną dla siebie przestrzeń i ta przeznaczona dla mnie pozwalała mi się skupić na własnych emocjach. Nic mnie nie rozpraszało. Bona wdowa w swojej miała łóżko, dojrzała – tron, a ja nie miałam nic. To pozwalało mi na całkowite skupienie się na swojej postaci i zagospodarowaniu tej przestrzeni całą sobą.

 

 

Taka niezabudowana przestrzeń zapewnia także możliwość większego ruchu scenicznego…

 

Zgadza się. Rola młodej Bony wymagała niezwykłego przygotowania scenicznego. Miałyśmy opracowane trudne układy choreograficzne, byłyśmy podnoszone, a zaraz potem musiałyśmy śpiewać. 

 

 

Królowa Bona zrobiła furorę na Wawelu, gdy na swoim weselu przed Zygmuntem Starym zatańczyła z jedną ze swoich dam dworu jakiś skomplikowany taniec. A potem tańczyła wszystko: tańce klasyczne, włoskie, uczyła się polskich tańców. Żywioł tańca był jej niesamowicie bliski.

 

To odpowiadałoby temu, jak została przedstawiona młoda Bona i czego od nas wymagano.

 

 

Czy kostiumy pomagały w ruchu? Czy były odzwierciedleniem dziewczęcych marzeń o byciu księżniczką?

 

Na pewno był taki pierwszy kostium – złoty gorset z błękitną spódnicą. [Jeden z ulubionych zestawów kolorystycznych prawdziwej młodej Bony – BAS]. Do tego diadem na głowie i mogłam faktycznie poczuć się jak księżniczka. Kreacja ta dodawała dziewczęcości, zwiewności i w niej wykonywałam wszystkie układy choreograficzne. Drugim kostiumem była przepiękna suknia ślubna zakładana dwukrotnie: w scenie ślubu z Zygmuntem Starym oraz podczas koronacji. Była bardziej obszerna, cięższa, sugerowała stateczność, dostojność. Kontrastowała z poprzednim kostiumem.

 

 

Trzy języki, którymi posługuje się Bona, i muzyka współczesna – czy było to dla pani trudne wyzwanie?

 

Partia Bony została napisana w bardzo dogodnej dla mnie tessiturze [dominujący zakres głosu – BAS], dlatego dobrze mi się ją śpiewało. Jedynym wyzwaniem była skomplikowana harmonia. To muzyka współczesna, w której brak łatwo rozpoznawalnych tematów muzycznych. Musiałam włożyć dużo pracy w zapamiętanie sekwencji dźwięków. Co ciekawe, partia ta wymagała nie tylko pięknego śpiewu i bardzo dobrej techniki wokalnej, ale również pewnych elementów warsztatowych, które należało zastosować, aby odpowiednio przekazać emocje, ponieważ muzyka – sama w sobie – nie niosła bezpośrednio tych emocji, ale stwarzała dla nich miejsce na scenie. Momenty muzyczne były bardzo integralne z tym, jak pod względem reżyserskim została przedstawiona dana scena. Na przykład w mojej partii było takie miejsce, kiedy Bona dowiaduje się, że zostanie wydana za mąż za Zygmunta Starego. Orkiestra przestaje wtedy grać i zaczynam wykonywać fragment a cappella. Aby podkreślić szok, niedowierzanie i rozpaczliwą sytuację Bony, zastosowałam zabieg polegający na tym, że śpiewałam prawie bez wibracji w dynamice piano, niemalże białym dźwiękiem. Natomiast pod koniec I aktu, gdy młoda Bona prosi swoją matkę o to, aby mogła pożegnać się z mężczyzną, którego naprawdę kocha, konieczne było parlandowanie [sposób zbliżony do mowy – BAS] tych fraz, które kierowałam do matki, wręcz mówienie przez zęby, żeby wyrazić swoją złość i bezsilność.

 

 

Czy z postaci Bony, którą pani wykreowała, przeniosła pani coś do prywatnego życia? Może przemyślenia?

 

To była pierwsza rola, którą tak głęboko poczułam w sobie. Był taki moment, kiedy rozpłakałam się szczerze na scenie – to było dla mnie rozwijające i uwalniające. Czuję, że ta rola popchnęła mnie bardzo do przodu w rozwoju, zwłaszcza od strony aktorskiej, co ma teraz przełożenie na inne role. 

 

 

„Bona Sforza” jest rzadko prezentowana na scenie – premiera odbyła się w listopadzie, potem były przedstawienia w grudniu, w tym roku zaplanowane zostały trzy w kwietniu, w czerwcu jeden. Czy mimo dużych odstępów czasu ta postać w pani żyje, zmienia się, coś otwiera się w pani w rozumieniu tej roli?

 

Czasami wracam myślami do tej roli, bardziej w kontekście tego, co mi dała – wymagała ogromnego otwarcia się na scenie, a to pomogło mi w dalszym rozwoju i głębszym podejściu do kolejnych ról.

 

 

Operowych? Czy rozwinęło to pani zainteresowanie muzyką współczesną?

 

To drugie na pewno. „Bona Sforza” Zygmunta Krauzego szczególnie wpłynęła na moje zainteresowanie tego typu muzyką. Uświadomiła mi, że wykonując tego typu muzykę – nieoczywistą i trudniejszą w odbiorze – niezbędne jest posługiwanie się całą paletą wachlarza własnego warsztatu artystycznego: od nienagannego śpiewu, przez zdolności taneczne i w końcu aktorskie. W muzyce współczesnej jest miejsce na to, aby pokazać całe spektrum swoich umiejętności scenicznych.

 

 

Pani osobiste refleksje…

 

Moim zdaniem to, co ważne i ciekawe w spektaklu, to ukazanie każdej z Bon nie pod względem wizerunku historycznego, ale przedstawienie ich jako żywych, prawdziwych i czujących kobiet…

 

 

…a nie papierowe postaci, które zeszły z kart historii. Bona jest zatem doświadczeniem dla wszystkich kobiet, bo wspólne emocje na różnych etapach jej życia można odnaleźć i się z nimi utożsamić.

 

Zgadza się. Myślę, że z każdą z pań można się na pewnym etapie utożsamić.

 

Królowa Bona. Rozmowa z Edytą Piasecką

 

Bona w krakowskiej inscenizacji to trzy postaci w różnym wieku. Czy została wypracowana jednolita koncepcja roli na podstawie libretta, w czasie pracy z reżyserem, czy zaczęły panie od indywidualnej pracy nad każdą z postaci, aby stworzyć niejednorodną, skomplikowaną Bonę?

 

Edyta Piasecka: Po raz pierwszy podjęłam się roli we współczesnej operze. To było dla mnie ogromne wyzwanie, jak w ogóle przyswoić taki materiał, jak przedstawić taką partię w warstwie muzycznej, jak to włożyć w głos, w pamięć. Poświęciłam na to całe wakacje. Była to tak trudna praca, że po raz pierwszy zamykałam się w pracowni i nie można mi było przeszkadzać. Warstwa muzyczna jest nie tylko trudna, ale kojarzyła mi się z typem filmu, który ja bardzo kocham – „Diuną”, a to dla mnie taka polska „Diuna”. Tak wrosłam w ten rytm, w te powtarzające się motywy, że wpadałam w euforię, w jakieś nawiedzenie tą muzyką. Gdy zauważyłam przekroczenie pewnej bariery czasu pracy (pracowałam z pianistką) i to, że odczuwałam zmęczenie, musiałam wyjść, pochodzić, zapominać o tym. To muzyka, która wciąga jak narkotyk.

 

Po drugie – ponieważ przygotowuję się gruntownie do każdej roli – obejrzałam różne filmy na temat Bony, łącznie z nagraniami na YouTube, które pokazał mi syn. To bardzo interesujące, jak młodzi ludzie przedstawiają Bonę. Dały mi one asumpt, by próbować ją odczarować. Mimo że jestem urodzoną Krakowianką, nie wiedziałam, że Bona miała tak złą opinię, że wiele sądów i słów o niej było bardzo krzywdzących. Jeśli porównać serial, który oglądałam ileś razy i byłam pod jego wrażeniem, z filmikami młodych ludzi na YouTube, bardzo interesującymi, to młodzi widzą ją dokładnie tak samo, jak ja ją postrzegam. Obraz Bony prezentowany w telewizji jest inny od tego, który prezentują młodzi ludzie i ja. Te ostatnie obrazy były dla mnie punktem wyjścia do analiz. Dostrzegłam w nich dobrą osobę, nie karierowiczkę, nie morderczynię. Liczni melomanii przysłali mi także obrazy Bony jako pięknej kobiety. Taki był mój obraz Bony, który wytworzyłam w sobie przed pierwszym spotkaniem z reżyserem.

 

 

Chciała pani wprowadzić do wykreowanej przez siebie postaci współczesność, ciepło i taki ludzki wymiar.

 

Dlatego jeszcze raz przypomniałam sobie cały film w reżyserii Janusza Majewskiego z rewelacyjnymi rolami, które każdy pamięta. Ale potrzebny był mi też współczesny odbiór i filmiki młodych ludzi potwierdzające moją opinię o Bonie. Dlatego chciałam ją odczarować. Przemyciłam tyle swoich emocji, ile mogłam, chcąc ją ocieplić.

 

 

Czarna legenda Bony towarzyszyła jej już od lat 30. XVI wieku, czyli chwilę po przyjeździe do Polski. Zaczęto zaś ją odczarowywać i przyglądać się jej rzeczywistym dokonaniom dopiero w latach 20. XX wieku, kiedy dostępne stały się listy i dokumenty. W wielu opracowaniach o Bonie prezentowany jest wyważony osąd, że owszem była bardzo emocjonalna, ale też natrafiała na opór, że miała współpracowników, ale miernych, którzy na dodatek ją zdradzali. Zgromadziła ogromny majątek w Polsce i na Litwie, ale potrafiła z ziemi otrzymać zyski 3–4 razy większe niż polski szlachcic. I dbała o lasy, których w czasach renesansu było przecież o wiele więcej niż obecnie. To ocieplenie postaci Bony się pani udało?

 

Na scenę jako pierwsza weszła moja koleżanka pani Agnieszka Kuk. Gdy zapoznałam się z jej propozycją, zrozumiałam, że ja mam na tę postać zupełnie inny pomysł. Po raz pierwszy pracowałam też z reżyserem Michałem Znanieckim, choć otrzymałam już wcześniej kilka propozycji współpracy z nim, to jednak do tego nie doszło. Wiedziałam jednak, że jest bardzo wymagający. Na początku nie powiedział wiele, a obserwował. Ja także obserwowałam jego tryb pracy: czy kupi moją wersję i zgodzi się, aby powstały dwie różne interpretacje roli Bony, czy wybór padnie na interpretację pani Agnieszki. Reżyser zaakceptował nasze dwie różne interpretacje. Odczuwałam wyraźną aprobatę wykreowanej przeze mnie postaci. Sceny z mężem były dla mnie mniej ważne. Najbardziej przygnębiająca scena to scena opluwania królowej. Najpiękniejsze momenty w mojej części to sceny z synem, aż żal, że kompozytor ich nie rozbudował. Bona darzyła syna ogromną miłością, choć to był niedobry człowiek, a zakochana w nim matka przymykała na wszystko oczy. W końcu dała się ponieść i sama knuła z nim różne spiski. To nie była normalna miłość. Starałam się pokazać ich wzajemne uzależnienie i panu Michałowi się to spodobało. Widziałam, że zaczął nakłaniać panią Agnieszkę na podobne spojrzenia na tę relację.

 

 

Po lekturze listów Zygmunta Augusta do Radziwiłła Czarnego miałam takie poczucie, że uzależnienie od Bony zamienił na uzależnienie od przynajmniej jednego z braci Barbary Radziwiłłówny. Donosi mu, w jaki sposób rozmawia z matką, że zachowuje dystans, tak jakby się usprawiedliwiał, a to on był królem. Przyjmuje wręcz służalczą pozycję. Wychodząc z jednej toksycznej relacji, wszedł w drugą.

 

Coś w tym jest. Pan Michał pokazał, jak mało ważna jest w tych relacjach rola męża, mówiąc dzisiejszym językiem, jest pantoflem w związku z dominą – bardzo inteligentną i uczuciową kobietą. Ona była nie za bardzo szczęśliwa, uważam nawet, że była nieszczęśliwa w małżeństwie, i całą miłość przelała na syna. Pan Michał powycinał niektóre sceny, wydobył to, co ważne. Obserwowałam także moją młodszą koleżankę w pierwszym akcie, która świetnie pokazała, że Bona w dzieciństwie przeszła piekło, które ją ukształtowało, podobnie jak środowisko i zaburzona matka.

 

 

Gdy wspomniała pani o młodszej Bonie, pomyślałam o tych momentach, gdy na jednej scenie spotyka się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – to, co nie zdarza się w życiu.

 

Dla mnie to było straszne. To krótki fragment. Ale genialny. Nigdy w teatrze nie widziałam, aby na jednej scenie spotykały się trzy wcielenia jednej osoby w różnym wieku. Jest taki moment, gdy my Bony królowe nakładamy płaszcz i spotykamy się spojrzeniem z najstarszą Boną i widzimy, jak będziemy wyglądać (łysa, cierpiąca, mordowana). To straszne. Spojrzenia kierowane są we wszystkie strony. To bardzo życiowe doświadczenie, gdy w myślach porównujemy miejsce, w którym jesteśmy, z tym, w którym byłyśmy i w którym będziemy.

 

 

Czy ten spektakl miał walor wymiany międzypokoleniowej? Czy był ciekawym doświadczeniem w rozwoju postaci?

 

Tak, dlatego długo patrzyłam. Obserwowałam koleżanki i porównywałam z tym, z czym przyszłam na próby, i bardzo się cieszę z takiego podziału artystek. Bardzo dobrze pracowało mi się z Pauliną, podobało mi się jej rozedrganie, straszne cierpienie – to była kobieta, która niosła ze sobą cierpienie przez całe życie.

 

 

I wtedy łatwiej było wejść pani w rolę?

 

Tak i wiedziałam już, co dalej będzie się z Boną działo. I obserwowałam kolejno Karin Kałucką, jak ona to dalej poprowadzi. I tak jedna od drugiej łapałyśmy narrację. Powstał zestaw śpiewaczek. Wydaje mi się, że muzycznie i w wyrazie wszystkie bardzo pasowałyśmy do siebie. Ważny był też wybór śpiewaka do roli syna – gdy uświadomiłyśmy sobie, że poprowadzimy to w kierunku uzależnienia. Jarek Bielecki w roli syna nas rozumiał, z Adamem Sobierajskim nie miałyśmy już tego porozumienia. Dlatego, aby zrozumieć interpretację pana Michała Znanieckiego, trzeba przyjść na „Bonę” co najmniej dwa razy. Także po to, aby zrozumieć rolę scenografii w tym przedstawieniu. Warto na nią popatrzeć z różnych miejsc. Ja tak sprawdzałam. I zrozumiałam, że w zależności od zajmowanego miejsca na widowni inaczej interpretujemy sztukę. Reżyser zrobił to z przekory i to był świetny pomysł.

 

 

Zatem jest to spektakl do wielokrotnego obejrzenia, nie tylko ze względu na obsadę, ale i miejsce obserwacji. Zawsze to będzie inna opowieść.

Scenografia Luigiego Scoglio ułatwia przenikanie czasów. Jak się pani w niej odnalazła?

 

Scenografia piękna, ale bardzo trudna. Szczególnie te ruchome przez cały czas drzwi. Gdy weszłam na scenę, wywarło to na mnie piorunujące wrażenie, gdy drzwi zaczęły się otwierać i nas miażdżyć. Coś niebywałego.

 

 

Czy to przeszkadzało w grze?

 

Nie, ale na pewno tworzyło taki bajkowy świat. Świat złej bajki.

 

 

Ale to także pokazanie, że życie jest krótsze, niż nam się to wydaje.

 

Dokładnie tak jest.

 

 

Występują panie w niezwykłych kostiumach oddających zamiłowania Bony do mody. Bona Sforza przywiozła do Polski krawca, fryzjera, jubilera, dowiadywała się od księżnej Izabeli D`Este, co się aktualnie nosi… Czy poczuła się pani w kostiumach bardziej królewska?

 

Małgosia [Słoniowska] dla mnie jest geniuszem. Ostatni raz tak genialne stroje nosiłam w „Łucji z Lammermooru” i od tego czasu nie miałam przyjemności występować w tak wspaniałych kreacjach, bowiem w teatrze operowym dominuje współczesność. Tutaj mogłam poczuć się jak prawdziwa królowa i to mi bardzo pomogło. Chociaż chodziłyśmy w halkach, butach… nie dało to tyle, co założenie sukni i korony. Bona środkowa była rolą poszerzoną i myślałam, że dostaniemy jeszcze jeden strój (ale finanse!). Mamy czerwony rewelacyjny strój z koroną i koszulkę pokazaną przez chwilę.

 

 

Ponieważ Bona, choć rzadko pojawiała się publicznie, miała wejścia. Zapewne zrozumiała też pani, że przy takiej liczbie halek, spódnic i dodatków do sukni Bonie potrzebny był sztab ludzi.

 

Nam także był potrzebny! Nie nakładałam tylu halek i nabudowanych boków od czasów „Łucji” (1999 r.). W tym wszystkim inaczej się chodzi, trudno zasiada na tronie.

 

 

Spektakle „Bony Sforzy” odbywają się rzadko.

 

Szkoda.

 

 

Czy w czasie między tymi spektaklami rola w pani zmienia się, dojrzewa?

 

Często śpiewam polskie postaci – przed Boną śpiewałam królową Jadwigę, Goplanę, Hannę, Zofię… Mam w repertuarze dużo polskich znaczących postaci. Nie wracam do czegoś, co jest mi znane. Wprowadzam dużo zmian w głosie. Tutaj, choć nie wprowadzę zmian technicznych, to zmiany następują we mnie, w interpretacji roli. Myślę, że dyrektorzy, którzy powierzają mi mocne postaci, jak Goplana czy królowa Jadwiga, czują, że jestem w nich wiarygodna. Teraz mieliśmy powtórkę „Królowej Jadwigi” [K. Kurpińskiego – BAS] i też byłam inna niż w czasie covidu.

 

 

Czy coś z postaci Bony wyniosła pani dla siebie jako kobiety?

 

Wiele. Bona jest mi bliska. Należę do osób mocnych, ciężko pracuję, jestem bardzo prokobieca, mam swoją agencję artystyczną Apassionato (zapraszam do współpracy!). Myślę, że wspólne cechy moje i postaci ułatwiają budowanie roli. Miałam pytanie o to, którą chcę grać Bonę, bowiem my solistki – gdy mamy młody głos i wygląd – możemy cofnąć się w czasie i zagrać np. Butterfly. Ale ja wybrałam zdecydowanie postać środkową. I uważam, że to był dobry wybór. Mamy czas podobnej aktywności: kobiety dużo pracują zawodowo, utrzymują domy, rozwijają się. Dostrzegam tu wiele zbieżności z działaniami Bony.

 

 

Czy trzy języki, w których zostało napisane libretto, utrudniają interpretację, porozumienie między postaciami?

 

Na początku byłam zdezorientowana, a potem uznałam, że jest to dobre i nawet zaczęło mi pomagać w budowaniu roli. Na mnie piorunujące wrażenie zrobiły chóry. Gdy usłyszałam fragmenty wykonywane w języku polskim, byłam pod wrażeniem. Przesłanie jest o wiele silniejsze, niż gdyby były wykonywane w języku włoskim.

 

Po premierze pojawiły się głosy, że jest to trudny spektakl. Myślę, że nie. Jest on bardzo przejrzysty. Można – jak wspominałam – obejrzeć go dwa razy. Wspaniale brzmi orkiestra, szczególnie instrumenty dęte. Pomysł, o którym mówił pan dyrektor Jerzy Sułkowski, aby „Bona” była wystawiana w zamkach – nie tylko na Wawelu – jest świetny. Może zrobić piorunujące wrażenie.

 

 

Autentyczne wnętrza. Tym bardziej że jest to koprodukcja z teatrem w Bari, która poszerza przestrzeń eksploatacji przedstawienia.

 

Zobaczymy… Nam – postaciom – tylko szkoda, że tak rzadko gramy. Te kwietniowe trzy spektakle to za mało, aby dokonać porównań. Warto, aby ten spektakl był zapraszany w inne miejsca. Tym bardziej że to czas pana Krauzego, w którym wreszcie został doceniony i każda scena operowa stara się mieć w repertuarze jego utwory.

 

Myślę, że „Bona Sforza” pojawiła się w teatrze operowym w czasie, kiedy kobiety coraz częściej są bohaterkami, dyrygentkami, reżyserkami, redaktorkami… Wcześniej jej wiedza i samodzielność nie były akceptowane, a są takie bliskie współczesności.

 

Bona wdowa. Rozmowa z Magdaleną Barylak

 

Jak powstawała Bona? Czy każda z pań indywidualnie tworzyła postać Bony i spotykały się one na próbach, a potem na scenie? Czy była jednolita koncepcja postaci prowadzona od początku do końca?

 

Magdalena Barylak: Zazwyczaj koncepcja postaci pochodzi od realizatorów. To Zygmunt Krauze rozpisał Bonę na trzy postaci: młodzieńczą, dojrzałą i starą aż do śmierci. Dramaturg i reżyser Michał Znaniecki już w fazie tworzenia miał własną koncepcję. Po zapoznaniu się z nią mogłyśmy dołożyć swoją interpretację. Sama postać jest historyczna, mocno zarysowana, dlatego niewiele jest przestrzeni na kreację. Reżyser wyznaczał ramy, opowiadał o czasach Bony, jaką była osobą, ile wniosła do kultury, jaki miała temperament… ale dawał nam wiele swobody w interpretacji roli.

 

 

Jak opisałaby pani Bonę wykreowaną przez siebie?

 

Odgrywałam ostatni etap życia Bony, taką jej refleksję nad życiem, kiedy musiała przemyśleć swoje klęski, swoje zwycięstwa, niespełnione i spełnione marzenia, dokonania, które miała jako królowa, żona, matka. Ta refleksyjność cały czas mi towarzyszyła. Nie był to najszczęśliwszy jej okres. Wręcz tragiczny. Było to trudne, by dodać jej mimo wszystko energii. Ludzie starsi tej energii nie mają, zwłaszcza gdy wiedzą, że to jest już kres ich życia. Większość nie wykazuje już energii, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Ja chciałam, aby ona pozostała w środku tą silną królową, zanim całkowicie opadnie z sił. Dopiero na końcu, gdy pogodziła się ze śmiercią, z tym, że wszystko straciła i musiała wyjechać z Polski i wrócić do kraju, w którym znowu jest obca. Śpiewam o tym, że wyjechała do obcych ludzi, obcej kultury i po kilkudziesięciu latach wraca, ale w Bari jest polską królową.

 

 

Tym bardziej że urodziła się w Vigevano, część życia spędziła w Mediolanie, na wyspie Ischia, w Rzymie, Neapolu, Bari. Ciekawe jest to, że ona nie była starą kobietą – zmarła w wieku 63 lat.

 

Myśląc naszymi kategoriami, to nie była staruszką, ale jej życie jako królowej było bardzo intensywne. Wydaje mi się, że może ona nawet nie czuła się staro, ale – ja to tak odbierałam – gdy zakończyła wszystkie zadania związane z królestwem, byciem żoną, matką i odniosła wiele klęsk, otrzymała wiele nienawiści, to to wywołało w niej przytłaczające poczucie bezradności. To spowodowało, że poczuła się staruszką.

 

 

Przytłoczył ją bagaż doświadczeń. Czy znalazła pani coś dla siebie?

 

To bardzo niebezpieczny temat. W czasie przygotowań moja mama zachorowała na sepsę, jeździłam na trasie szpital–opera, potem dwa tygodnie opiekowałam się mamą całkowicie zależną ode mnie, a następnie jeszcze pięć tygodni w szpitalu, gdzie zmarła tuż przed premierą. W „Bonie” jest aria do matki, z którą Bona była bardzo związana, ale miała do niej żal, że skierowała ją na tory władzy, że zmusiła ją do odrzucenia miłości, własnych ambicji, do podążania tylko drogą obowiązku. To było dla mnie bardzo tragiczne, choć nie miałam tak skomplikowanych relacji z moją mamą. Była nauczycielką i wobec mnie była trochę surowa i wymagająca. Było w tej sytuacji wiele odniesień do moich doświadczeń. Kilka dni po pogrzebie, tuż przed premierą, nie byłam w stanie tego zaśpiewać i miałam pewne wahania, czy w ogóle nie zrezygnować.

 

 

Takie same emocje w spektaklu i życiu.

 

Odczułam to mocno już na pierwszej próbie – po paru dźwiękach nie byłam w stanie śpiewać. Podniosłam rękę, opuściliśmy arię i poszliśmy dalej. Ale musimy dalej pracować. A pracujemy na własnych emocjach, doświadczeniach, czasami tak się to zbiegnie, że są one niemal identyczne z teatralnymi. To najgorsza, najtrudniejsza rzecz – czerpać z własnych takich samych tragicznych doświadczeń. Tak się złożyło, że w całym swoim artystycznym życiu kreowałam same tragiczne postaci, bo i Halkę, Aidę, Abigail, Lady Makbet, Butterfly, Toscę. Zawsze na scenie umierałam. Dopiero później dostawałam pogodniejsze postaci na przykład w operach Ryszarda Straussa – „Kawaler z różą”, „Kobieta bez cienia”, w „Ariadnie na Naksos” też, niestety, umierałam. Mimo wszystko dzięki Straussowi odżyłam.

Powróćmy do tematu czerpania z naszych prywatnych emocji. Reżyserzy lubią z nich brać. Michał Znaniecki chciał, abym wydobyła na zewnątrz emocje, żeby widzowie zostali poruszeni, wbici w fotel. Natomiast ja nie byłam w stanie tego zrobić. Jedyne, co mogłam, to całkowicie odciąć się od emocji, które mi towarzyszyły, i to zrobiłam. W czasie, gdy grałam, myślałam tylko o Bonie, a w momentach krytycznych, tam, gdzie musiała pokazywać swoje najgłębsze emocje, najgłębszy ból – wizualizowałam sobie potrawy.

 

 

Żeby odciąć się od prywatnych uczuć i żeby płacz nie był płaczem autentycznym.

 

Aktorzy uczą się płakać poprzez śmiech, bo śmiech i płacz są bardzo podobne. Z daleka można ich nie odróżnić.

 

 

Czy wykreowana przez panią Bona przyczynia się w jakiś sposób do odczarowania czarnej legendy, która towarzyszy jej od czasów renesansu? Mam poczucie, że tak jak w historii nadeszła już pora, aby Bonę odczarować na scenie. Przez setki lat była w opozycji do białej legendy Barbary Radziwiłłówny, skądinąd niezasłużonej.

 

Bardzo trudne pytanie. Ja nigdy nie nosiłam w sobie takiego wyobrażenia, że jest ona negatywną postacią, która skrzywdziła syna i zamknęła miłość. Dlatego nie było w moim przypadku odczarowania. Powiem, że wręcz walczyłam z reżyserem, który chciał pokazać jej negatywną stronę. Troszkę walczyłam o to, żeby pozostała pozytywna i żeby pozostała w niej godność, troska o królestwo.

 

 

Żeby była bardziej ludzka, bardziej kobieca…

 

Ludzka, ale taka dumna, aby zachowała poczucie własnej wartości. Ta opera i ta realizacja pokazują raczej jej twardość, bezwzględność, obłęd, czasami szaleństwo, takie wyzucie z ludzkich uczuć w trakcie jej królowania, stąd później te jej refleksje tuż przed śmiercią. To spowiedź, katharsis, mocniejsze, gdyż jej życie ucięto. Opera „Bona Sforza” raczej utrwala czarną legendę.

 

 

W historii odczarowuje się ją już od około 100 lat.

 

Ona została odczarowana wcześniej. Pamiętam wspaniały serial [„Królowa Bona” w reżyserii Janusza Majewskiego – BAS], dzięki któremu zapałałam miłością do Bony.

 

 

Aleksandra Śląska wspaniale ją wykreowała.

 

Właśnie o to chodzi, że dodała jej bardzo dużo miłości, ciepła, takiej kobiecej mądrości, pokazała dylematy, którym została poddana. Nie miała wyboru.

 

 

Zatem krakowska opera jest krokiem do tyłu w dyskusji nad wizerunkiem Bony Sforzy. Ale krokiem pięknym i wzniosłym.

W spektaklu są takie momenty, kiedy przeszłość spotyka się z teraźniejszością i przyszłością. To w życiu się nie zdarza, bo możemy – co najwyżej – obejrzeć siebie na zdjęciach czy na filmie.

 

Tu zamiast zdjęć, zamiast filmu mamy wycięte fragmenty życia. Ważne w odniesieniu do Bony. To ciekawy zabieg, aby pokazać jej dojrzewanie emocjonalne, ale także tragiczny los – młoda dziewczyna, która była pełna miłości, energii i radości życia, a która, niestety, została tak ustawiona w sytuacji politycznej jako królowa, że musiała się tego wszystkiego wyzbyć i później następuje ta refleksja. Gdy stawałyśmy na scenie obok siebie, to były dwa, trzy momenty. Ale na samym końcu, gdy wszystkie stoimy obok siebie, to było to niesamowicie poruszające – mogłam poczuć, dotknąć siebie jako młodą, siebie jako dojrzałą. Tego nie możemy doświadczyć w życiu. A na scenie, dzięki koleżankom, stało się to realne. Mogłam dotknąć siebie jako młodej dziewczyny. Moja wyobraźnia zaczęła pracować – stała przede mną Zuzia [Caban], a ja czułam, że to jestem ja i chciałam ją dotknąć. To połączenie miało magiczny wymiar.

 

 

A ruchoma scenografia?

 

Fenomenalna. Kocham produkcje Michała Znanieckiego. Dobór realizatorów, scenografa, kostiumologa, reżysera świateł – zazwyczaj ci sami ludzie – jest zawsze perfekcyjny. Wszystko jest adekwatne i takie wyczerpujące naszą wyobraźnię. Patrzymy na okno sceny, które jest od nas dalej, niż to możemy sobie wyobrazić, i dziwimy się, że może tak fantastycznie wyglądać, że te światy mogą tak siebie przenikać. To genialna czasoprzestrzeń.

 

 

A kostiumy? Czy tak samo spełniły pani oczekiwania? Wyobrażenia?

 

Bajkowo spełniły. Małgosia Słoniowska – jak zwykle – genialnie wywiązała się ze swego zadania. Kostiumy są przepiękne, bardzo bogate, wykonane ze szlachetnych tkanin, bajkowe kolory, zdobienia, naszywane perełki… Dawno nie było w operze tak bogatych strojów.

 

 

Czy wtedy łatwiej poczuć się królową?

 

Przypomnę, że grałam ostatni okres życia Bony. Miałam na sobie bardziej czarną koszulę niż suknię i czarny koronkowy peniuar. Chociaż do Bari przyjechałam w czarnym bogatym płaszczu.

 

 

Chciałam zapytać jeszcze o Zygmunta Krauzego, ponieważ to nie jest pierwsza jego opera, w której pani występowała.

 

To jest moja druga opera. Pierwsza powstała na podstawie sztuki „Iwona księżniczka Burgunda”. Grałam w Warszawie. Prapremiera w wersji orkiestrowej odbyła się w Paryżu z okazji obchodów Dni Kultury Polskiej w miesiącu Gombrowicza. Lubię muzykę współczesną. Śpiewam jej dużo już od czasów studiów. Śpiewałam dwie postaci u Pendereckiego – w „Raju utraconym” wykonywałam partię Ewy, a w Operze Krakowskiej w „Diabłach z Loudun” partię Matki Joanny. Dla mnie ta przestrzeń muzyczna, ta stylistyka są bardzo bliskie. Ja to lubię. Lubię te skoki, te duże interwały, chociaż w „Bonie” było sporo pięknych brzmień stylizowanych na muzykę renesansu. Tak że jest to opera w stylu Krauzego, ale ze względu na samą tematykę jest wiele stylizacji. Przynajmniej ja je słyszę. Mam nadzieję, że maestro się nie obrazi. Bardzo go szanuję.

 

 

„Bona Sforza” została określona jako opera klasyczna w dwóch aktach.

 

Może zatem to by sugerowało, że jednak klasyczna poprzez inspiracje.

 

 

Pozostaje nam tylko zaprosić wszystkich na kwietniowe spektakle i czerwcową prezentację na dziedzińcu wawelskim.

 

Bardzo wszystkich zapraszam! Jest to przefantastyczne widowisko. Muzyka może nie jest najłatwiejsza, w takim sensie, że obok fragmentów klasycznych jest wiele współczesnych brzmień, szokujących, lecz w połączeniu z tym, co zrobił Michał Znaniecki, i obrazem, całą dramaturgią jest to bardzo atrakcyjny spektakl dla widza – nawet takiego, który nie jest melomanem i nie ma doświadczenia w odbiorze muzyki współczesnej.

 

Wywiady, które przeprowadziłam, to ogromny materiał, który – mimo jednej roli w jednym spektaklu – jest niezwykle bogaty i zróżnicowany. Pozwala zajrzeć za kulisy, przenieść się do etapu przygotowań roli, poczuć emocje, które towarzyszyły solistkom w czasie prób i spektakli. Każdy wywiad przynosi także wiele informacji i przemyśleń wykraczających daleko poza operę Zygmunta Krauzego. Ma walor wtajemniczenia.

 

Zapraszam serdecznie do przeczytania wszystkich sześciu rozmów! Mam nadzieję, że lektura będzie dla Państwa przygodą z odkrywaną na nowo Boną, taką, jaka była dla artystek i dla mnie. I – za panią Magdaleną Barylak – mogę tylko powtórzyć zaproszenie na najbliższe spektakle opery „Bona Sforza” w Operze Krakowskiej 25, 26 i 27 kwietnia br.

 

 

Partnerem tematu miesiąca KOBIETA na portalu Presto jest Opera Krakowska.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.