Artysta poszukiwany
Idziemy do galerii oglądać obrazy lub do teatru na spektakl. Czasem specjalnie idziemy zobaczyć niezwykłe dzieło, a czasem kolejną pracę TEGO artysty. A czasem granica się zaciera i trudno stwierdzić, czy słuchając koncertu, słuchamy muzyki, czy słuchamy muzyka.
W dyskusji publicznej problem zależności między dziełem i twórcą nie pojawia się raczej bez atmosfery skandalu lub kontrowersji. Zastanawiamy się, czy słuchanie muzyki artysty z wyrokiem za molestowanie jest moralnie dobre, a innym razem próbujemy stwierdzić, czy świat przepełniony seksizmem w książce fantasy to zwykła kreacja, czy odzwierciedlenie poglądów autora.
Twórca w stu procentach
Znacznie rzadziej pojawiają się pytania o to, skąd tyle artysty w dziele i o to, dlaczego czasem jego poglądy przeszkadzają nam w odbiorze jego prac. I trudne okazują się nawet rozważania o tym, skąd artysta bierze się w dziele. Problem z zakreśleniem wyraźnej linii między artystą a jego pracą pojawia się już jednak w chwili, gdy zadamy niewinne pytanie o to, ile jest artysty w jego twórczości.
– Jeżeli mówimy o muzyce, którą tworzę z potrzeby serca, to jestem w niej cały. Nie potrafię oddzielić wtedy twórcy od dzieła – odpowiada na pytanie saksofonista i jazzman Piotr Baron. Podobną myśl można również usłyszeć od artysty zajmującego się sztukami wizualnymi.
– We wszystkich pracach jest mnie 100 proc. – mówi Daniel Zarewicz, filolog klasyczny z wykształcenia, a obecnie aktywnie działający twórca kolaży. – Mówiąc o związku artysty z dziełem w mojej twórczości, nie można zapominać o mojej historii naukowej. Dalszy rozwój humanistyczny, czytanie książek, jeżdżenie po świecie, zwiedzanie muzeów, rozmowy z ludźmi, moje doświadczenia w Teatrze Akademia... To wszystko na mnie wpłynęło. Do tego można dodać, że jestem ciężkim dyslektykiem i wszystko mi się w głowie miesza. I to też można zobaczyć w moich pracach. Przedmioty nie zawsze muszą być tymi samymi przedmiotami (zobacz ilustrację na s. 62 w Presto #32 – przyp. red.). Wszystko, co tworzę, jest we mnie i dosłownie ze mnie wychodzi.
I choć artysta zaznacza, że jego twórczość da się sprowadzić do symboli i analizować pod wieloma kątami, to otwarcie mówi również, że

Siła medium
Obecność artysty w dziele może się jednak różnić. – We wszystkich pracach jest mnie zawsze 100 proc. W niektórych jednak 150 proc., a w innych 101 proc. To zależy od pracy i od kontekstu – dodaje Zarewicz.
Ten skład procentowy dzieła zależy również od formy wyrazu, którą artyści się posługują. Dziedzina sztuki, w której się obracają, sprawia, że w oczach odbiorców mogą być w różnym stopniu łączeni z wytworami swojej twórczej pracy. Z tego samego powodu również sami artyści czują, że jest ich mniej lub więcej w dziełach. Inaczej odczuwa to artysta graficzny, inaczej muzyk, a jeszcze inaczej aktor. Wystarczy spojrzeć na skrajny przykład połączenia twórcy z dziełem, który przytacza Piotr Baron:
– Ktoś kiedyś zbadał przepływ fal mózgowych u improwizujących jazzmanów. Okazało się, że jest on podobny do tego u morderców, którzy mają właśnie kogoś zatłuc. Nie chodzi tu o ontologiczne rozważania nad dobrem i złem, ale o krytyczny poziom emocji, który towarzyszy tym dwóm czynnościom. Improwizować – porównuje saksofonista – to jak rozebrać się do naga na środku rynku. Wtedy jedna zła nuta wystarcza, żeby zepsuć piękno. Wtedy muzyka jest wszechświatem. W czasie rzeczywistym i w obecności odbiorcy improwizator kreuje muzykę – trudno o coś bardziej szczerego i mocniej jednoczącego twórcę z dziełem.
Można od razu zauważyć, że wykonywanie muzyki przez członka orkiestry czy tworzenie roli przez aktora nieco oddala to pełne połączenie artysty i dzieła. Pojawia się nawet pytanie, czy aktora z rolą napisaną przez obcą osobę i kreowaną częściowo przez reżysera można w ogóle nazywać twórcą?
Anna Lasota, śpiewaczka operowa i aktorka musicalowa, odpowiada na to pytanie tak: – Stwarzanie postaci to proces twórczy, a nie proste odtwarzanie. Za pomocą warsztatu i emocji musimy tworzyć na scenie iluzję. Mogę wiec powiedzieć, że stworzona przez mnie postać jest w pewnym sensie dziełem.
W trakcie tworzenia tego specyficznego dzieła zależność artysty i jego tworu jest jednak inna niż w przypadku malarza czy saksofonisty (którzy operują innym medium). Postać tworzona przez artystę scenicznego całym ciałem i umysłem staje się paradoksalnie kompletnie inną osobą niż sam aktor czy śpiewak operowy. Nie ma w niej – jak wspominali wcześniejsi rozmówcy – 100 proc. artysty.
– Możemy wkładać w to, co tworzymy, części siebie i jakieś własne doświadczenia, ale czasem postać odbiega od tego, jacy jesteśmy – zauważa Anna Lasota. – Gdy nie mam z czego czerpać, bardzo pomocne jest podglądanie innych osób i ich zachowań – dodaje.
W ten oczywisty sposób postać staje się kimś innym. Artystka zaznacza, że w trakcie spektaklu dobrze, by aktor był w 100 proc. swoją postacią, ale ostatecznie postać nigdy nie będzie w 100 proc. aktorem. – Mogę przecież grać osobę złą i niefajną – dodaje Anna Lasota, prywatnie bardzo dobra i fajna osoba.
Wydawać więc by się mogło, że solowe koncerty czy nagrania to dla takich artystów miejsce, w którym mogą „włożyć” w dzieło siebie znacznie bardziej niż podczas spektaklu. – W trakcie recitali wykonuję utwory mi bliskie, z którymi bardziej się utożsamiam, ale wciąż gram na scenie emocje. Sama się nad tym zastanawiam i nie wiem, czy jest mnie czasem więcej, a czasem mniej. W spektaklu jestem częściowo produktem wizji reżyserskiej. W recitalu – kreuję interpretacje i emocje według swojej wizji. Zawsze jednak istotne jest to, że jestem to cały czas ja.
„I tak wychodzę bokiem”
Tak naprawdę trudno wyrazić wspomniane zależności w wartościach procentowych. Aktor na scenie jest mocno złączony z postacią, ale po dwóch latach może już jej nie pamiętać. Daniel Zarewicz mówi, że najwięcej jest go w dziele, gdy wie, że ktoś chce je kupić, by mieć jego część w swoim domu. To poczucie obecności jest zmienne w czasie i zależne od kontekstu, tematu pracy i medium. Trudno więc je uchwycić i zmierzyć. Ale skąd właściwie w dziele pojawia się jego autor? I dlaczego pozostawia piętno swojej obecności obok wytworu swojej pracy? Czy chce on celowo „włożyć” siebie w dzieło?
Ponownie wszyscy artyści odpowiadają na te pytania podobnie: – Nie myślę o tym. Jest mnie na tyle dużo we mnie samym, że nie muszę tego robić, bo i tak wychodzę bokiem – mówi twórca kolaży. Piotr Baron zaznacza, że nie rozpatruje procesu tworzenia w kategorii takiego celu. – Oczywiście dążę do tego, żeby spełnić oczekiwania zamawiającego dzieło i do tego, żeby spełniło ono moje wymagania i przypominało coś, czym ja się zachwycam.
Anna Lasota, pomimo że jako artystka sceniczna nie może „grać siebie” na scenie, korzysta z tego, co w niej jest, by tworzyć swoją postać. Gdy natomiast wybiera utwory na koncert, poszukuje tych, w których może wyrazić się najlepiej.
Obecność artysty w dziele, co miej lub bardziej zaznaczają rozmówcy, nie jest wynikiem skrupulatnego wciskania się w dzieło, ale naturalnym efektem tworzenia. A jak artysta się czuje z tym, że odbiorca może go dostrzec w stworzonym kawałku sztuki?
– Dla mnie najważniejsze jest, żeby było widzowi wesoło i przyjemnie, żeby traktował moje dzieło jak coś trafnie oddającego rzeczywistość. Nie jest moją ambicją, żeby mnie ktoś w dziele zobaczył. Sądzę, że jeżeli widz mnie zna, to może o mnie myśleć. Zazwyczaj jednak ludzie, mówiąc o tym, co się im w moich pracach podoba, wymieniają prostotę, symbolikę i kolory. Nie wiem, czy myślą tak często o mnie – mówi Daniel Zarewicz i dodaje, że nie ma potrzeby celowego otwierania się przed odbiorcą. – Może to jest kwestia wieku... Twórczość daje mi po prostu przyjemność i satysfakcję.
Znacznie bardziej skomplikowane okazuje się jednak dostrzeganie aktora lub aktorki w odgrywanej roli. – Przecież wiadomo, że to jestem ja – mówi solistka Teatru Muzycznego w Poznaniu. Widzowie chcą zapominać o artystce i oglądać, jak się zatapia w rolę do tego stopnia, że nie da się jej odnaleźć w postaci. Czasem jednak ci sami widzowie przychodzą na spektakl, żeby zobaczyć właśnie Annę Lasotę w danej roli. – Jasne, że musimy stworzyć w trakcie spektaklu iluzję. Jednak to wciąż jestem ja z moim osobistym aparatem wykonawczym. Musimy tworzyć rolę i czasem jest to ciekawe, kiedy ktoś zapomina o tym, że to tylko gra aktorska. Ale po wszystkim każdy wie, że to ja.

Psychoanaliza artysty
Mając artystę zamkniętego w dużej liczbie dzieł, warto by było się z nim dobrze zapoznać. Oglądając pięć tysięcy kolaży Daniela Zarewicza (w których jest go 100 proc.), można by go przecież poznać na wylot. On jednak niszczy to przekonanie: – Jedyne, co osoba, patrząc na te wszystkie dzieła, może zrobić, to poznać szerokość i wysokość mojej wyobraźni czy wrażliwości. Czy można poznać coś, co jest cały czas w ruchu? Można jedynie się dowiedzieć, że do końca poznać mnie nie można. Takie próby byłyby ciekawe, ale dobrej psychoanalizy raczej nie da się tak zrobić.
Dzieła mogą wręcz zakrywać to, kim artysta jest. – Wydawałoby się, słuchając jego aksamitnego, puchatego dźwięku, tych wspaniałych, czułych fraz i miodowej poezji wydobywającej się z saksofonu, że Stan Getz to był anioł w ludzkiej skórze, a w rzeczywistości był jednym z największych sukinsynów, jacy chodzili po ziemi. Tą krótką refleksją o swoim idolu Piotr Baron również nie daje nadziei tym, którzy na podstawie dzieł chcą poznać artystów. – Poznać człowieka przez muzykę? Zależy o co nam chodzi. Poznać, co w nim jest i jaki ma charakter? To raczej niemożliwe.
W przypadku tworzenia postaci jest to... ponownie trochę skomplikowane. Częściowo to aktorka lub aktor pracuje nad postacią, a częściowo może parę rzeczy zaczerpnąć od innych. – Jednak kiedy wykonuję utwory sama, to zakładam, że można mnie poczuć dość intensywnie. W takich momentach człowiek się otwiera. Splot słoneczny jest kompletnie na wierzchu – mówi Anna Lasota. Można więc dowiedzieć się czegoś o wrażliwości czy o tym, co jest dla kogoś ważne. Uważny słuchać na pewno coś dostrzeże. Jednak śpiewaczka dodaje: – Nasza praca to nie są same prawdziwe emocje, które można cały czas czytać. To też rzemiosło. Psychoanalizy mi nikt z tego nie zrobi.
Kogo szukać w dziele?
Każdy tekst kultury mówi nam coś o świecie. Mówi wiele o społeczeństwie, w którym powstał, i o ważnych ówcześnie wartościach. Dzięki mocnej analizie dzieł tworzonych współcześnie można nawet dowiedzieć się czegoś o naszych czasach. Trudno powiedzieć jednak coś o jednej osobie, która coś stworzyła. Przecież czasem jest jej mniej lub więcej. W jednej chwili jest bliższa dziełu, by później się od niego oddalić. Innym razem trudniej ją dostrzec, gdy posłuży się inną techniką. A przez większość czasu, nie wiedząc nic o osobie stojącej za dziełem, nie wyciągniemy z jej prac żadnych osobistych treści ponad „szerokość i wysokość jej wrażliwości”. Uniwersalnej odpowiedzi na pytanie, w jakich wypadkach oddzielić twórcę od dzieła, też nie ma. Oglądając dzieło, możemy jednak spojrzeć na nie jak w lustro i popatrzeć na siebie. Możemy pomyśleć, co ono mówi o nas i możemy się zastanowić, co o nas mówi fakt, że się cały czas się w nie wpatrujemy lub wsłuchujemy. I może stojąc przed jakimkolwiek tworem kultury bardzo długo, dowiemy się, dlaczego pojawia się w nas (bądź nie) pytanie o to, kto je stworzył.