Andreas Liebig: Każdy utwór może być objawieniem
Różnorodny program, wybitni artyści i jedne z najpiękniejszych organów w Polsce: Jesienna edycja festiwalu Organy Plus+ jest gratką dla miłośników króla instrumentów. Z organistą Andreasem Liebigiem, który w ramach Festiwalu wystąpi w piątek 14 października w kościele Św. Jana Bosko na gdańskiej Oruni, rozmawiała Martyna Włodarczyk.
Martyna Włodarczyk: Jest Pan aktywny jako muzyk koncertowy i jednocześnie pracuje jako organista katedralny w Bazylei. Czy sposób, w jaki pojmuje Pan muzykę w ramach religijnej liturgii, jest inny od tego, jak myśli Pan o muzyce podczas recitalu?
Andreas Liebig: Jako organista katedralny w Bazylei mam możliwość zapewniać przy wykorzystaniu organów muzykę do nabożeństw – we współpracy z wielebnymi, pastorami. Przyczynienie się do tego, aby zgromadzeni mogli poznać świętą liturgię, jest zawsze dużym wyzwaniem.
Jednocześnie jako dyrektor artystyczny jestem odpowiedzialny za planowanie i organizację około trzydziestu pięciu recitali organowych rocznie na największych i najbardziej wszechstronnych organach w regionie we wspaniałej przestrzeni dźwiękowej katedry w Bazylei.
Ważne jest dla mnie, aby zarówno muzyka podczas nabożeństw, jak i repertuar koncertów odpowiadały rokowi kościelnemu. Podczas nabożeństw należy oczywiście przestrzegać porządku perykop, czyli psalmów, czytań ze Starego i Nowego Testamentu oraz hymnów tygodnia, które od niepamiętnych czasów są przewidziane przez Kościół. Jak zapewne wiecie, liturgia reformowana nie jest tak bogata jak katolicka czy luterańska. W reformowanej na pierwszy plan wysuwa się głoszenie SŁOWA (pisanego dużymi literami!) z kazaniami trwającymi zwykle do dwudziestu pięciu minut (sic!), niemniej jednak ważny jest śpiew kongregacyjny, który również w katedrze w Bazylei jest kultywowany z wielkim entuzjazmem. Na marginesie: według niektórych ściśle reformowanych osób pokaźne psalmy i pieśni mogą nawet „uratować” nabożeństwo ze słabym kazaniem. Ogólnie oczekuje się, że w każdym nabożeństwie usłyszymy przynajmniej jeden znaczący utwór Bacha, czy to preludium chorałowe, czy preludium i fugę. Proszę pamiętać: niektórzy z moich poprzedników byli tak znanymi muzykami jak uczeń Straube'a, Adolf Hamm ze Strasburga, czy Eduard Müller, nauczyciel Gustava Leonhardta.
Muzyka organowa pełni jednak w kościele reformowanym raczej funkcję usługową, chociaż pastorzy proszą mnie czasem o spontaniczną improwizację na temat pewnych tekstów. I wierzcie lub nie, improwizacja w awangardowym brzmieniu, np. z klastrami à la „Volumina” Ligetiego, nie jest potępiana przez władze kościelne.
Wielką moją troską jest również stworzenie wolnej przestrzeni w liturgii i podczas koncertów, tak aby Katedra w Bazylei nadal promieniowała jako „kulturalna elektrownia” („Kulturelles Kraftzentrum”) w mieście i regionie. Jeśli przestudiować programy z ostatnich lat, to można w nich wyczytać, kto jest kim na międzynarodowej scenie organowej. Zawsze świadomie zapraszam kolegów, którzy mogą grać w zupełnie inny sposób niż ja, którzy skupiają się na zupełnie innym repertuarze i zdecydowanie zachęcam ich do umieszczania w programie nieznanych utworów. W tym roku mieliśmy „Strong women as guests”, cztery duńskie organistki katedralne! Dla słuchaczy są to często nowe odkrycia, ekscytujące i różnorodne jak samo życie. Przynajmniej tak było przed Covidem. Ludzie liczniej przychodzą na koncerty niż na raczej „suche” nabożeństwa reformowane. Różnica polega więc na większej swobodzie artystycznej, jaką mam w programowaniu koncertów. To, co łączy natomiast muzykę do liturgii i koncert, to zaangażowanie w jakość i duchowe ukierunkowanie, które jest dla mnie nieodzowne w każdym przypadku: Soli Deo gloria („Chwała Bogu samemu”).
Pana program w Gdańsku składa się z późnoromantycznych dzieł organowych Brahmsa i Dvoraka. Co skłoniło Pana do wyboru tych utworów?
Cóż, najpierw przyszło uprzejme zaproszenie i prośba od pana Szadejko, aby zbudować program ORGANY+ wokół tegorocznego solenizanta, Brahmsa. Obchodzimy 125. rocznicę jego śmierci. Moja żona, Gudrun Sidonie Otto, jest sopranistką o międzynarodowej renomie i niezwykle szerokim repertuarze. Spontanicznie pomyśleliśmy o Antoninie Dvoraku, który jako uczeń Brahmsa był przez niego bardzo ceniony i wspierany. Od dawna chcieliśmy z Sidonią wykonać Pieśni biblijne op. 99 w całości. Tak zrodził się pomysł, by połączyć te dwa cykle. Oba są w pewnym sensie „łabędzimi śpiewami”, utworami dojrzałymi i pożegnalnymi.
Preludia chorałowe Brahmsa zostały wydane pośmiertnie dopiero w 1909 roku jako op. 122. Są one jego łabędzim śpiewem, że tak powiem. Pierwsze pięć skomponował w Bad Ischl w maju 1896 roku na wieść o udarze Klary Schumann, a pozostałe sześć po powrocie z jej pogrzebu – zapewne także z myślą o własnej śmierci. Brahms dwukrotnie intensywnie pracował z organami, w obu przypadkach w związku z Klarą, swoją wielką miłością. Wczesne utwory – dwa preludia i fugi a-moll i g-moll, preludium chorałowe „O Traurigkeit, o Herzeleid” („O smutku, o bólu serca”) i wspaniała fuga a-moll – były owocem studiów i ćwiczeń kontrapunktycznych, które prowadził wspólnie z Josephem Joachimem, zapewne także po to, by opanować swą niespokojną duszę w napięciu między wielką miłością do Klary a przyjaźnią z Robertem. Do tego dochodzi jeszcze żałoba po odejściu Klary. Brahms zajmował się pieśniami ludowymi także dwukrotnie – na samym początku i pod koniec życia. Chorały to tak naprawdę ludowe pieśni Kościoła luterańskiego.Nawiasem mówiąc, podobno Dvorak, który był wierzący, mówił: „Johannes Brahms, taki wielki człowiek, taka wielka dusza – a jednak nie wierzy w nic!”. Zastanawiam się, czy to rzeczywiście prawda. Brahms przynajmniej nie był dogmatykiem!
Pieśni biblijne Dvoraka zostały napisane w 1894 roku w Nowym Jorku w bardzo krótkim czasie zamiast planowanej symfonii. Jego osiemdziesięcioletni ojciec od dłuższego czasu ciężko chorował i w końcu zmarł 28 marca 1894 roku, dwa dni po tym jak Dvorak ukończył „Biblische Lieder”. Dvoraka dręczyła tęsknota za domem. Nieunikniona konfrontacja z życiem i śmiercią sprawiła, że schronienia i pocieszenia szukał w Psalmach. Dlatego nasz program przenika dialektyczne napięcie na różnych poziomach: życie i śmierć, miłość i strata, ból i pocieszenie.
Zarówno Preludia chorałowe op. 122 Brahmsa, jak i Pieśni biblijne op. 99 Dvoraka mają silny kontekst religijny. Czy Pana własne przekonania religijne wpływają na sposób pracy nad tymi utworami?
Czy istnieje muzyka, która nie dąży do tego, co najwyższe, do przekroczenia materialnych ograniczeń? Brahms ma, bardzo w duchu Bacha, kompozycyjną koncentrację na tym, co istotne: każda nuta jest ożywiona (po niemiecku mówimy: „beseelt”!), dominuje głęboka melancholia i tęsknota. A Dvorak czaruje czasem pewną naiwną (w pozytywnym sensie), warstwową pobożnością. Jeden, przy całej głębi duszy, jest północnoniemieckim, trzeźwym, bezpretensjonalnym protestantem, zwróconym do wewnątrz, drugi – katolickim kosmopolitą z wyczuciem zmysłowej muzyki ludowej i pobłażliwych wagnerowskich harmonii. Pod tym względem to przywilej móc intensywnie zagłębić się w te uzupełniające się postawy duszy.
Trzydzieści lat temu grałem wszystkie utwory organowe Brahmsa co roku w bardzo różnych miejscach, łącznie z irlandzką premierą w Dublinie. Wzruszające było, gdy po ostatnim chorale „O Welt, ich muss dich lassen” („O świecie, muszę cię opuścić”) z niknącymi w nicości efektami echa linia po linii publiczność przez kilka minut trwała w milczeniu i w końcu w ciszy opuściła kościół. Dzięki zaproszeniu z Gdańska jestem po raz kolejny w podróży odkrywczej, w tym kosmosie intymnie mieniących się diamentów, w którym muzyka odnajduje się całkowicie. Nie chodzi więc wcale o moje własne przekonania (dogmaty to zbędny balast, czy to teologicznie, czy w odniesieniu do praktyki wykonawczej, czy nawet politycznie!), ale o otwarcie się na duchowe bogactwo, które rozbrzmiewa w arcydziełach wielkich dusz.
Czy wśród jedenastu chorałów Brahmsa i dziesięciu Pieśni biblijnych Dvoraka jest taka część, która jest Panu szczególnie bliska i którą chciałby Pan przedstawić naszym czytelnikom?
„Trois Chorales Césara” Francka (kolejny solenizant w tym roku!) to również przykład muzycznego testamentu par excellence, „łabędziego śpiewu”. Kolega po fachu, koloński organista, Winfried Bönig, zapytał mnie niedawno – po tym jak w potężnej katedrze kolońskiej zagrałem pierwszy chorał E-dur Francka – który z tych trzech piętnastominutowych chorałów zabrałbym na bezludną wyspę. „Nie wiem, kocham wszystkie trzy”, odpowiedziałem „Tak, ale musisz wybrać. Wolno ci wziąć tylko jeden. Są właściwie trzy typy organistów, niektórzy wybierają ten, niektórzy tamten, a ci jeszcze inny”, dopytywał A ja trzymam się tego: „Nie mogę się zdecydować. Wszystkie są ogromnym wzbogaceniem”. Dotyczy to zarówno preludiów chorałowych Brahmsa (najlepsza rzecz w tym gatunku napisana od czasów Bacha!), jak i Pieśni biblijnych Dvoraka. Niemniej jednak numery 4. („Herzlich tut mich erfreuen”) czy 10. („Herzlich tut mich verlangen”) z ich pomysłową adaptacją wysoce zróżnicowanej brahmsowskiej figuracji fortepianowej na organy, czy też unoszący się w zachwycie numer 5. („Schmücke dich, o liebe Seele”) z jego perfekcyjną trzyczęściową polifonią w przejrzystej tonacji Chrystusowej E-dur, a także eteryczny numer 6. („O wie selig seid ihr doch, ihr Frommen”) są urzekająco piękne. A w przypadku Dvoraka szczególnie numer 3. („Gott erhör mein inniges Flehen”, Psalm 55) porusza mnie do głębi.
Jako wykonawca, czy to jako muzyk kościelny, czy organista koncertowy, zawsze staram się być w pełni obecny, w pełni otwarty w muzykowaniu. Wtedy każdy utwór jest – lub przynajmniej może być – objawieniem.