Mozart i niespodzianka [Alexander Korsantia w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej]
Fin! W miniony piątek (28 grudnia 2025 r.) zakończyła się 20. odsłona festiwalu Gdańska Jesień Pianistyczna, który stanowi wizytówkę Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Instytucja także celebruje 80., jubileuszowy sezon artystyczny. (Gratulacje!)
Z perspektywy osób reprezentujących pokolenia najmłodsze, 80 lat wstecz to już niewyobrażalny skok w czasie. Tyle lat temu kapitulowała III Rzesza, kończąc tym samym brutalne wydarzenia II wojny światowej. Niewyobrażalny, a jednak bliski. Dzisiaj borykamy się w tej części Europy z wojną hybrydową, dającą się coraz bardziej we znaki. Powyższe działania Rosji wpływają także na sztukę, a konkretniej repertuary instytucji kultury. Przykładowo w Akademii Muzycznej w Gdańsku kompozycje z kręgu rosyjskich twórców są w pełni wyłączone z możliwości przygotowywania ich na koncertach publicznych. Z czymś kompletnie innym mamy do czynienia w przypadku filharmonii na Ołowiance. Tutaj od jakiegoś czasu niektóre pozycje w programach się ujawniają. W bieżącym sezonie był to np. Strawiński i jego Święto wiosny czy zamykająca owy festiwal II Symfonia Rachmaninowa, kompozycja, która dzisiaj raczej umyka uszom melomanów, często nie jest też w repertuarach dyrygentów, a tym bardziej zespołów.
Jej historia jest interesująca. Spuścizna kompozytora skupia się jednak przede wszystkim na kompozycjach fortepianowych, również w wydaniu z orkiestrą. „Czysta” symfonika, moim zdaniem, nie należy do najsprawniejszej technicznie z tego okresu, a tym bardziej z tego regionu. Po niekorzystnej premierze I Symfonii kompozytor ją przekomponował. Druga miała premierę w 1908 roku, uznawana jest obecnie za jedną z najbardziej rozpoznawalnych z wszystkich trzech. Pomimo dużych, często rozbrajających emocjonalnie momentów, każda z części pod względem formalnym oraz melorytmicznym jest trochę zbyt podobna, żeby można było je przyjmować w wydaniu koncertowym bez monotonii. W przypadku interpretacji maestro Tchitchinadzego ma monotonię narzekać nie było można!
Koncert rozpoczął się uwerturą do nieczęsto wykonywanego singspiela Der Schauspieldirektor (Dyrektor teatru). Wykonanie należało do niesamowicie przemyślanych. Wszystko zadziałało, a nawet więcej – poziom gracji przypominał elegancką broszkę. Orkiestra PFB miała nieskazitelny kontakt z dyrygentem i słyszalne były tego efekty. Nie była to jedynie gra pasażami czy komplet fragmentów dzieła wokalno-instrumentalnego, a bardzo spójna narracja.
Następnie – Koncert fortepianowy nr 27 B-dur tego samego kompozytora. Solistą tego wieczoru był uznany pianista, a od ostatniej odsłony Konkursu im. F. Chopina również uznany pedagog – Alexander Korsantia. Gruziński artysta wybrał bardzo ciekawy z selekcji koncertów. Ten prawdopodobnie powstał na własne potrzeby kompozytora, występującego w roli wykonawcy u kresu swych dni. Kompozycja odłącza się poniekąd charakterem od epoki. Jest bardzo dojrzała, lecz nie w znaczeniu np. rozwoju formy czy zabiegów technicznych. Partie fortepianu są, jak na Mozarta, o wiele bardziej stonowane, dyskretne. Korsantia wszedł doskonale w ducha takiego Mozarta. Jego interpretacja była świadoma, a skupienie z pasaży przeniesione zostało na ciężar emocjonalny oraz na współpracę z akompaniującą orkiestrą. W środkowych częściach miało się wrażenie podsłuchiwania dialogów dwójki kochanków. Fortepian pozostawał scalony z zespołem, a instrumenty zespołu były jakoby przedłużeniem uderzanych strun fortepianu.
Na bis – również Mozart, również Mozart dyskretny i sensualny – druga część Adagio z Sonaty nr 12 F-dur, KV 332. Pianista pokazał nam, czym jest wrażliwość. Miało się poczucie przebywania w małym pokoiku o bardzo późnej nocnej godzinie. Była to interpretacja z pewnością zwrócona bardziej w stronę romantycznej gry, ale założenie to jest jak najbardziej odpowiednie dla takiej emocji. Każdy dźwięk był precyzyjny, klarowny, a frazy opowiadały o smutku i prostej radości.
W drugiej części koncertu usłyszeliśmy wcześniej wspomnianą II Symfonię Rachmaninowa. Tak jak zazwyczaj podchodzę sceptycznie do tego rodzaju symfoniki, (pomimo ogromnego szacunku do wkładu w literaturę fortepianową spod ręki tego twórcy), tak tutaj za takowe stanowisko sam na sobie się zawiodłem, a orkiestrze udało się nawet wywołać kilka łez. To w jaki sposób tkanka narracyjna oraz emocjonalna została wykreowana przez szefa Tchitchinadze, można by nazwać obrazem ogromnej finezji i rozkoszy. Niewyobrażalna precyzja i uważność na napięcie. Rodzaj brzmienia klasyfikowałbym jako coś między realizacją twórczości Czajkowskiego a Dworzaka. Z partii solowych na oklaski najbardziej zasłużył Daniel Bernardino – subtelne, wręcz ezoteryczne doznanie. A w finale swoje muskuły pokazała sekcja dęta blaszana (co w przypadku tego zespołu absolutnie nie jest niczym nowym!). Efekt końcowy – moja osobista niespodzianka. Pomimo dość repetytywnej konstrukcji każdej z części, miałem wrażenie kolejnego dramatycznego epizodu opowieści z bolesnym, lecz zwycięskim zwieńczeniem.
Koncert stał się zatem obrazem podwójnego (a nawet potrójnego) Mozarta i dwóch niespodzianek –– w postaci efektowej uwertury i interpretacji Rachmaninowa.
W nawiązaniu do dylematów i przemyśleń, które przedstawiłem w relacji z Koncertu jubileuszowego… przychodzę z kolejnym wątkiem. Na kanwie tego wydarzenia dochodzę do wniosku, że program instytucji może być przewidywalny (a może w kręgach mniej nastawionych na to, co nowe, tych związanych z tradycją wręcz powinien), lecz ratunkiem, receptą będzie zawsze perfekcjonizm wykonania i pomysł na jego interpretacje. Szef artystyczny PFB Georg Tchitchinadze pokazuje, jak można to robić… a może bardziej „jak można to robić dobrze”.