Wojciech Myrczek: Staram się być sługą tekstu

08.04.2025

O feelingu, muzycznych fascynacjach, mistrzach słowa, jak Młynarski czy Osiecka,  z Wojciechem Myrczkiem, wokalistą jazzowym, pedagogiem, laureatem wielu prestiżowych nagród, rozmawia Damian Stępień.

 

Nowy rok rozpoczął pan koncertami „Baw mnie” z piosenkami Seweryna Krajewskiego i z programem „Młynarski. Bynajmniej”. Piotr Schmidt powiedział w jednym z wywiadów, że jak tylko pojawił się pomysł, aby sięgnąć do Młynarskiego, to od razu jego myśl powędrowała w pana stronę. A jak pan zareagował na jego propozycję?

 

Moje myśli od razu powędrowały w stronę najskrytszych marzeń muzycznych, które od lat w sercu pielęgnowałem. Kocham Młynarskiego i jego piosenki, wychowałem się na nich. Słuchałem ich naprawdę od najmłodszych lat. Tata miał kasetę „Młynarski w Ateneum”. Śpiewałem te utwory z pamięci. Moją ulubioną piosenką była wtedy „Ballada o dwóch koniach”.

 

Oczywiście z czasem, gdy zacząłem bardziej świadomie słuchać muzyki, zacząłem dostrzegać głębsze, poważniejsze tematy u Młynarskiego. Także dziś zdarza mi się odkryć coś nowego. Młynarski miał dar do mówienia o rzeczach trudnych i ważnych w lekki, humorystyczny sposób. Ta lekkość bardzo mi odpowiada.

 

W naszej kulturze można spotkać się z podejściem, według którego jeżeli coś jest zabawne, to nie może być głębokie. Głębia wydaje się być zarezerwowana tylko dla rzeczy poważnych, patetycznych. Ja z kolei nie przepadam za patosem, ponieważ sąsiaduje on niebezpiecznie blisko ze śmiesznością. Ma oczywiście swoją rolę, ale trzeba wiedzieć, jak, gdzie i kiedy z niego korzystać.

 

Dlatego tak cenię sobie Młynarskiego. Potrafił w sposób śmieszny i zabawny poruszyć w nas czułe struny, mówić o głębokich sprawach w piękny sposób.

 

Zawsze marzyłem o tym, aby nagrać piosenki Mistrza, dlatego bardzo ucieszyłem się na propozycję Piotrka i od razu na nią przystałem.

 

A jak zrodził się projekt „Baw mnie”, w którym występuje pan m.in. z Izą Połońską?

 

Wojciech Myrczek: Izą poznaliśmy się podczas Akademii Wiolonczelowej w Nysie, gdzie muzykowaliśmy wspólnie z absolutnie znakomitym zespołem Polish Cello Quartet. Iza wpadła na pomysł stworzenia programu z piosenkami Seweryna Krajewskiego na dwa głosy z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i poprosiła Leszka Kołodziejskiego o napisanie aranżacji na taki skład. W ten sposób zrodził się projekt „Baw mnie”, z którym koncertujemy już od kilku lat.

 

Spora część śpiewanych przez nas tekstów wyszła spod pióra Agnieszki Osieckiej. To wybitna autorka, którą cenię na równi z Młynarskim. Jej piosenki mają w sobie mnóstwo melancholii. Jest też oczywiście poczucie humoru, ale środek ciężkości leży zupełnie gdzie indziej niż u Młynarskiego.

 

 

Powspominajmy odrobinę. Na początku była nauka gry na fortepianie i wiolonczeli. A w jakich okolicznościach pojawił się śpiew?

 

Śpiew był zawsze obecny w naszym domu. Mama prowadzi chór kameralny, tata jest aktorem i wokalistą, ma wspaniały basowy głos. W domu słuchaliśmy głównie szeroko pojętej muzyki poważnej. Muzyką lżejszą zainteresowałem się nieco później, w wieku szkolnym. Wraz z kolegami z klasy często wygłupialiśmy się, śpiewaliśmy i graliśmy najróżniejsze piosenki podczas przerw, zupełnie intuicyjnie, amatorsko.

 

Jako nastolatek udałem się na pierwszą lekcję śpiewu. Właściwie nie była to nawet moja lekcja, a mojej młodszej siostry, która dużo wcześniej niż ja przejawiała talent wokalny i interesowała się śpiewaniem. Miałem co prawda tylko akompaniować jej na fortepianie, ale ostatecznie dałem się namówić, żeby zaśpiewać coś poglądowo.

 

Usłyszałem wtedy, że mam feeling i że może warto spróbować go rozwijać. Pamiętam, że te słowa zasiały we mnie ziarenko wiary we własny talent i zachęciły do muzycznych poszukiwań. Oboje z siostrą poszliśmy w tym kierunku. Sabinka, znana publiczności jako Sabina Meck, także śpiewa, a ponadto komponuje i aranżuje. Kontynuujemy rodzinną tradycję.

 

Bardzo się cieszę, że padło słowo „feeling”. Kiedyś mówiło się też, że ktoś śpiewa z biglem – i tak jest w pana przypadku. A co znaczy „feeling” dla pana?

 

To trochę jak ze słowem „groove” – można zadać pytanie: „ale co to właściwie jest?”. Trudno odpowiedzieć obiektywnie i jednoznacznie, ale jeżeli jest się w gronie znajomych, którzy słuchają podobnej muzyki, to większość z nich prawdopodobnie zgodzi się co do tego, czy w danym nagraniu słychać „groove”, czy nie. To jest coś nieuchwytnego, coś, co się czuje.

 

Jeżeli mówimy o feelingu, to jest to dla mnie zbitek wielu niuansów kształtujących artykulację, rytmikę, melodykę i frazowanie. Chyba łatwiej jest go pokazać niż opisać.

 

Słuchając pana, nie tylko gdy pan śpiewa, od razu można zwrócić uwagę na dbałość, z jaką pan podchodzi do artykulacji, dykcji.

 

Dykcja jest istotna, choć traktuję ją raczej jako środek do celu niż sztukę samą w sobie. Najważniejsze jest skuteczne przekazanie treści piosenki i wyrażenie zawartych w niej emocji. Kwestie poprawności technicznej są drugorzędne. Znamy przecież wielu artystów, którzy śpiewają z najdziwniejszymi akcentami, a mimo to ich wykonania głęboko nas poruszają.

 

Nie chciałbym tym pytaniem stawiać pana w roli „seniora”, ale skoro jest pan wykładowcą Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie, to jakie rady dałby pan młodym adeptom wokalistyki?

 

Jestem już w średnim wieku, to fakt. (śmiech – przyp. red.) Stronię jednak od udzielania ogólnych rad. Każdy z nas jest inny. Na uczelni prowadzę wyłącznie zajęcia praktyczne i staram się profilować je pod kątem potrzeb konkretnego studenta. Uważam, że jest to najbardziej efektywny styl pracy.

 

Gdybym jednak miał zdobyć się na krótkie przesłanie do młodszych koleżanek i kolegów, zachęcałbym ich do ciągłego pielęgnowania swojej pasji i niezrażania się chwilowymi trudnościami. Muzyka to coś więcej niż tylko hobby czy praca. Może być również stylem życia, sposobem patrzenia na siebie i na świat, a także katalizatorem rozwoju duchowego i intelektualnego. Wiele wymaga, hojnie obdarowuje. Wytrwałych prowadzi ku osobistemu spełnieniu i wolności. To długotrwały proces, bardzo ciekawy, niekiedy trudny, nieraz ekscytujący. Warto starać się go takim zaakceptować i nie poddawać się.

 

Dionizy Piątkowski na portalu jazz.pl napisał: „Wojciech Myrczek jawi się jako wytrawny mag jazzowego śpiewu, pogodnej, swingowej wokalistyki zawieszonej gdzieś między elegancją Franka Sinatry a przebojowością Michaela Buble”. Jak się pan czuje z takimi porównaniami?

 

Pragnę podziękować panu Piątkowskiemu za umiejscowienie mnie w tak zacnym towarzystwie. To duży komplement.

 

Dla mnie Frank Sinatra jawi się jako wokalista, który na zawsze pozostanie niedościgniony. Opanował głos w stopniu mistrzowskim, zarówno w sferze emocjonalnej, jak i technicznej. Był człowiekiem niezwykłej charyzmy. Pojawiające się wśród krytyków stwierdzenie, że był on jednym z najlepszych wokalistów wszech czasów, uważam za bardzo uzasadnione.

 

Dlatego do wszelkich porównań i recenzji staram się podchodzić ze zdrowym dystansem. Cały czas dbam o to, aby się rozwijać, a im więcej odkrywam w swoim głosie, tym bardziej doceniam wyjątkowość Sinatry. Pozostanę jego fanem na zawsze.

 

Wspomnieliśmy Franka Sinatrę, a jakie są jeszcze inne pana muzyczne wzorce, niekoniecznie w dziedzinie wokalistyki?

 

Jest ich bardzo wiele. Jeszcze długo zanim zacząłem śpiewać, uwielbiałem muzykę epoki baroku i wielką inspirację stanowiły dla mnie pochodzące z tego okresu utwory na violę da gamba i wiolonczelę.

 

Są to instrumenty o skali zbliżonej do skali mojego głosu. Szczególnym sentymentem darzę słynne sześć suit Jana Sebastiana Bacha. Myślę, że to właśnie ten cykl zaszczepił we mnie fascynację wykonawstwem solowym a cappella.

 

W swoim repertuarze ma pan utwory zarówno anglojęzyczne, jak i polskojęzyczne. W których czuje się pan najlepiej i czy w ogóle pan to różnicuje?

 

Jeżeli mówimy o standardach jazzowych, to lepiej śpiewa mi się je po angielsku. Język angielski ma swoje specyficzne brzmienie, które dobrze koresponduje z charakterem tej muzyki. Dodatkowo z technicznego punktu widzenia po angielsku śpiewa się wygodniej, myślę, że większość wokalistów to potwierdzi.

 

W języku polskim trzeba się bardziej nagimnastykować, ale za to jest to język niesamowicie bogaty w dźwięki. Wymaga większej uwagi i większej zręczności. Trudniej też jest napisać dobry tekst po polsku niż po angielsku. Trzeba opanować kunszt słowa.

 

Dlatego jestem wielkim fanem Kabaretu Starszych Panów. Wasowski i Przybora po mistrzowsku łączyli słowo z dźwiękiem. Nie ma w ich piosenkach przypadków. Jeżeli na przykład zdarzają się transakcentacje, to zostały one użyte celowo, by stworzyć klimat czy żart. Podobnie u Wojciecha Młynarskiego czy Agnieszki Osieckiej. Śpiewając ich teksty, nie walczy się z materią, a obcuje z pięknem.

 

Pozwólmy sobie na koniec puścić wodze fantazji. Pana duet marzeń?

 

Chyba najbardziej myślałbym o towarzyszących mi instrumentalistach, których uwielbiam. Zagrać z Herbiem Hancockiem to byłoby „coś”! Wspaniale byłoby też, gdybym mógł zaśpiewać u boku Billa Charlapa. To rewelacyjny pianista, który nagrał też płytę z Tonym Bennettem, czyli z jednym z moich najulubieńszych wokalistów. Cudownie byłoby zaśpiewać z Gregorym Porterem. Jego głos to ewenement. Jest on też kontynuatorem pewnej tradycji w wokalistyce jazzowej, która zawsze była mi bliska. Taki duet mógłby być ciekawy. Może kiedyś te marzenia się spełnią. Kto wie, kto wie…

 

Dziękuję za rozmowę.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.