Wojciech Myrczek: Staram się być sługą tekstu
O feelingu, muzycznych fascynacjach, mistrzach słowa, jak Młynarski czy Osiecka, z Wojciechem Myrczkiem, wokalistą jazzowym, pedagogiem, laureatem wielu prestiżowych nagród, rozmawia Damian Stępień.
Nowy rok rozpoczął pan koncertami „Baw mnie” z piosenkami Seweryna Krajewskiego i z programem „Młynarski. Bynajmniej”. Piotr Schmidt powiedział w jednym z wywiadów, że jak tylko pojawił się pomysł, aby sięgnąć do Młynarskiego, to od razu jego myśl powędrowała w pana stronę. A jak pan zareagował na jego propozycję?
Moje myśli od razu powędrowały w stronę najskrytszych marzeń muzycznych, które od lat w sercu pielęgnowałem. Kocham Młynarskiego i jego piosenki, wychowałem się na nich. Słuchałem ich naprawdę od najmłodszych lat. Tata miał kasetę „Młynarski w Ateneum”. Śpiewałem te utwory z pamięci. Moją ulubioną piosenką była wtedy „Ballada o dwóch koniach”.
Oczywiście z czasem, gdy zacząłem bardziej świadomie słuchać muzyki, zacząłem dostrzegać głębsze, poważniejsze tematy u Młynarskiego. Także dziś zdarza mi się odkryć coś nowego. Młynarski miał dar do mówienia o rzeczach trudnych i ważnych w lekki, humorystyczny sposób. Ta lekkość bardzo mi odpowiada.
W naszej kulturze można spotkać się z podejściem, według którego jeżeli coś jest zabawne, to nie może być głębokie. Głębia wydaje się być zarezerwowana tylko dla rzeczy poważnych, patetycznych. Ja z kolei nie przepadam za patosem, ponieważ sąsiaduje on niebezpiecznie blisko ze śmiesznością. Ma oczywiście swoją rolę, ale trzeba wiedzieć, jak, gdzie i kiedy z niego korzystać.
Dlatego tak cenię sobie Młynarskiego. Potrafił w sposób śmieszny i zabawny poruszyć w nas czułe struny, mówić o głębokich sprawach w piękny sposób.
Zawsze marzyłem o tym, aby nagrać piosenki Mistrza, dlatego bardzo ucieszyłem się na propozycję Piotrka i od razu na nią przystałem.
A jak zrodził się projekt „Baw mnie”, w którym występuje pan m.in. z Izą Połońską?
Wojciech Myrczek: Izą poznaliśmy się podczas Akademii Wiolonczelowej w Nysie, gdzie muzykowaliśmy wspólnie z absolutnie znakomitym zespołem Polish Cello Quartet. Iza wpadła na pomysł stworzenia programu z piosenkami Seweryna Krajewskiego na dwa głosy z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i poprosiła Leszka Kołodziejskiego o napisanie aranżacji na taki skład. W ten sposób zrodził się projekt „Baw mnie”, z którym koncertujemy już od kilku lat.
Spora część śpiewanych przez nas tekstów wyszła spod pióra Agnieszki Osieckiej. To wybitna autorka, którą cenię na równi z Młynarskim. Jej piosenki mają w sobie mnóstwo melancholii. Jest też oczywiście poczucie humoru, ale środek ciężkości leży zupełnie gdzie indziej niż u Młynarskiego.

Powspominajmy odrobinę. Na początku była nauka gry na fortepianie i wiolonczeli. A w jakich okolicznościach pojawił się śpiew?
Śpiew był zawsze obecny w naszym domu. Mama prowadzi chór kameralny, tata jest aktorem i wokalistą, ma wspaniały basowy głos. W domu słuchaliśmy głównie szeroko pojętej muzyki poważnej. Muzyką lżejszą zainteresowałem się nieco później, w wieku szkolnym. Wraz z kolegami z klasy często wygłupialiśmy się, śpiewaliśmy i graliśmy najróżniejsze piosenki podczas przerw, zupełnie intuicyjnie, amatorsko.
Jako nastolatek udałem się na pierwszą lekcję śpiewu. Właściwie nie była to nawet moja lekcja, a mojej młodszej siostry, która dużo wcześniej niż ja przejawiała talent wokalny i interesowała się śpiewaniem. Miałem co prawda tylko akompaniować jej na fortepianie, ale ostatecznie dałem się namówić, żeby zaśpiewać coś poglądowo.
Usłyszałem wtedy, że mam feeling i że może warto spróbować go rozwijać. Pamiętam, że te słowa zasiały we mnie ziarenko wiary we własny talent i zachęciły do muzycznych poszukiwań. Oboje z siostrą poszliśmy w tym kierunku. Sabinka, znana publiczności jako Sabina Meck, także śpiewa, a ponadto komponuje i aranżuje. Kontynuujemy rodzinną tradycję.
Bardzo się cieszę, że padło słowo „feeling”. Kiedyś mówiło się też, że ktoś śpiewa z biglem – i tak jest w pana przypadku. A co znaczy „feeling” dla pana?
To trochę jak ze słowem „groove” – można zadać pytanie: „ale co to właściwie jest?”. Trudno odpowiedzieć obiektywnie i jednoznacznie, ale jeżeli jest się w gronie znajomych, którzy słuchają podobnej muzyki, to większość z nich prawdopodobnie zgodzi się co do tego, czy w danym nagraniu słychać „groove”, czy nie. To jest coś nieuchwytnego, coś, co się czuje.
Jeżeli mówimy o feelingu, to jest to dla mnie zbitek wielu niuansów kształtujących artykulację, rytmikę, melodykę i frazowanie. Chyba łatwiej jest go pokazać niż opisać.
Słuchając pana, nie tylko gdy pan śpiewa, od razu można zwrócić uwagę na dbałość, z jaką pan podchodzi do artykulacji, dykcji.
Dykcja jest istotna, choć traktuję ją raczej jako środek do celu niż sztukę samą w sobie. Najważniejsze jest skuteczne przekazanie treści piosenki i wyrażenie zawartych w niej emocji. Kwestie poprawności technicznej są drugorzędne. Znamy przecież wielu artystów, którzy śpiewają z najdziwniejszymi akcentami, a mimo to ich wykonania głęboko nas poruszają.
Nie chciałbym tym pytaniem stawiać pana w roli „seniora”, ale skoro jest pan wykładowcą Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie, to jakie rady dałby pan młodym adeptom wokalistyki?
Jestem już w średnim wieku, to fakt. (śmiech – przyp. red.) Stronię jednak od udzielania ogólnych rad. Każdy z nas jest inny. Na uczelni prowadzę wyłącznie zajęcia praktyczne i staram się profilować je pod kątem potrzeb konkretnego studenta. Uważam, że jest to najbardziej efektywny styl pracy.
Gdybym jednak miał zdobyć się na krótkie przesłanie do młodszych koleżanek i kolegów, zachęcałbym ich do ciągłego pielęgnowania swojej pasji i niezrażania się chwilowymi trudnościami. Muzyka to coś więcej niż tylko hobby czy praca. Może być również stylem życia, sposobem patrzenia na siebie i na świat, a także katalizatorem rozwoju duchowego i intelektualnego. Wiele wymaga, hojnie obdarowuje. Wytrwałych prowadzi ku osobistemu spełnieniu i wolności. To długotrwały proces, bardzo ciekawy, niekiedy trudny, nieraz ekscytujący. Warto starać się go takim zaakceptować i nie poddawać się.

Dionizy Piątkowski na portalu jazz.pl napisał: „Wojciech Myrczek jawi się jako wytrawny mag jazzowego śpiewu, pogodnej, swingowej wokalistyki zawieszonej gdzieś między elegancją Franka Sinatry a przebojowością Michaela Buble”. Jak się pan czuje z takimi porównaniami?
Pragnę podziękować panu Piątkowskiemu za umiejscowienie mnie w tak zacnym towarzystwie. To duży komplement.
Dla mnie Frank Sinatra jawi się jako wokalista, który na zawsze pozostanie niedościgniony. Opanował głos w stopniu mistrzowskim, zarówno w sferze emocjonalnej, jak i technicznej. Był człowiekiem niezwykłej charyzmy. Pojawiające się wśród krytyków stwierdzenie, że był on jednym z najlepszych wokalistów wszech czasów, uważam za bardzo uzasadnione.
Dlatego do wszelkich porównań i recenzji staram się podchodzić ze zdrowym dystansem. Cały czas dbam o to, aby się rozwijać, a im więcej odkrywam w swoim głosie, tym bardziej doceniam wyjątkowość Sinatry. Pozostanę jego fanem na zawsze.
Wspomnieliśmy Franka Sinatrę, a jakie są jeszcze inne pana muzyczne wzorce, niekoniecznie w dziedzinie wokalistyki?
Jest ich bardzo wiele. Jeszcze długo zanim zacząłem śpiewać, uwielbiałem muzykę epoki baroku i wielką inspirację stanowiły dla mnie pochodzące z tego okresu utwory na violę da gamba i wiolonczelę.
Są to instrumenty o skali zbliżonej do skali mojego głosu. Szczególnym sentymentem darzę słynne sześć suit Jana Sebastiana Bacha. Myślę, że to właśnie ten cykl zaszczepił we mnie fascynację wykonawstwem solowym a cappella.
W swoim repertuarze ma pan utwory zarówno anglojęzyczne, jak i polskojęzyczne. W których czuje się pan najlepiej i czy w ogóle pan to różnicuje?
Jeżeli mówimy o standardach jazzowych, to lepiej śpiewa mi się je po angielsku. Język angielski ma swoje specyficzne brzmienie, które dobrze koresponduje z charakterem tej muzyki. Dodatkowo z technicznego punktu widzenia po angielsku śpiewa się wygodniej, myślę, że większość wokalistów to potwierdzi.
W języku polskim trzeba się bardziej nagimnastykować, ale za to jest to język niesamowicie bogaty w dźwięki. Wymaga większej uwagi i większej zręczności. Trudniej też jest napisać dobry tekst po polsku niż po angielsku. Trzeba opanować kunszt słowa.
Dlatego jestem wielkim fanem Kabaretu Starszych Panów. Wasowski i Przybora po mistrzowsku łączyli słowo z dźwiękiem. Nie ma w ich piosenkach przypadków. Jeżeli na przykład zdarzają się transakcentacje, to zostały one użyte celowo, by stworzyć klimat czy żart. Podobnie u Wojciecha Młynarskiego czy Agnieszki Osieckiej. Śpiewając ich teksty, nie walczy się z materią, a obcuje z pięknem.
Pozwólmy sobie na koniec puścić wodze fantazji. Pana duet marzeń?
Chyba najbardziej myślałbym o towarzyszących mi instrumentalistach, których uwielbiam. Zagrać z Herbiem Hancockiem to byłoby „coś”! Wspaniale byłoby też, gdybym mógł zaśpiewać u boku Billa Charlapa. To rewelacyjny pianista, który nagrał też płytę z Tonym Bennettem, czyli z jednym z moich najulubieńszych wokalistów. Cudownie byłoby zaśpiewać z Gregorym Porterem. Jego głos to ewenement. Jest on też kontynuatorem pewnej tradycji w wokalistyce jazzowej, która zawsze była mi bliska. Taki duet mógłby być ciekawy. Może kiedyś te marzenia się spełnią. Kto wie, kto wie…
Dziękuję za rozmowę.