Dar od losu [rozmowa z prof. Maciejem Tworkiem]
Jak uhonorować wybitnego kompozytora? Jak najpiękniej zachować pamięć o przyjacielu? Cenieni wykonawcy, zawodowi muzycy, młodzież, a nawet dzieci pod batutą wieloletniego współpracownika i „muzycznego syna” Krzysztofa Pendereckiego, prof. Macieja Tworka, przygotowali dzieła Mistrza, które wybrzmią w Krakowie, Lusławicach, a nawet za granicą. W czasie intensywnych przygotowań do uroczystości z prof. Tworkiem rozmawiał Szymon Paruzel.
W tym roku mija 5 lat od śmierci Krzysztofa Pendereckiego. Jaki to czas dla jego utworów, w jaki sposób one żyją? Jaki to czas dla pana?
To jest rocznica śmierci, więc pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl, to „pożegnanie”. Miałem możliwość i szczęście spotkać się z Krzysztofem Pendereckim po raz ostatni 8 marca 2020 r., tuż przed pandemią u niego w domu. Potem w zaistniałej sytuacji nie było już to możliwe. Czy było to pożegnanie…? Ale myślę też o aspekcie czysto ludzkim: odchodzi niezwykła postać, jeden z największych kompozytorów XX–XXI wieku, właściwie gigant, ale także bliska mi osoba, przyjaciel, kolejny z grona moich autorytetów, taki „muzyczny ojciec”.
Zwłaszcza że spędziliście wspólnie 18 lat.
Aż i tylko 18 lat. Planowaliśmy kolejne koncerty i podróże. Śmierć przerwała te zamierzenia. Pozostały wspomnienia i wspaniała muzyka, o wykonywanie której należy teraz zadbać. Osobiście jestem spokojny o los dorobku twórczego Krzysztofa Pendereckiego. Stał się on już nieodłączną częścią światowego kulturowego dziedzictwa. Muzyka, która przyciąga tłumy do sal koncertowych, nie może zostać zapomniana. Ona będzie żyła, co do tego nie mam wątpliwości. Dzięki staraniom szefów instytucji artystycznych oraz żony Profesora, Elżbiety Pendereckiej, jego utwory cały czas są obecne w programach filharmonii, oper, festiwali… Czuję, że te 18 lat artystycznej owocnej współpracy również mnie osobiście obliguje do kultywowania tradycji wykonawczej muzyki tego wielkiego twórcy. Miałem przecież niepowtarzalną możliwość przestudiowania w obecności kompozytora większości jego partytur, w których zanotowanych mam wiele jego uwag. Kompozycje Pendereckiego na pewno nie należą do łatwych pod względem wykonawczym i stanowią wyzwanie dla każdego, kto chce zmierzyć się z tą „materią”, ale – proszę mi wierzyć – śmiałków nie brakuje. Co więcej, wielu wspaniałych muzyków dąży do tego, by mieć w swym repertuarze dzieła tego kompozytora. Najbardziej kłopotliwymi wykonawczo wydają się być dzieła wielkoobsadowe. Symfonie, opery, oratoria wymagają dużych składów orkiestrowych, chóralnych i oczywiście środków finansowych…
Trzeba mieć również salę koncertową, która pomieści zespoły.
Tak. Graliśmy ostatnio Siedem bram Jerozolimy. Utwór, który gromadzi na scenie (i poza nią) jedną z największych obsad wykonawczych. Mieliśmy szczęście wykonywać go czterokrotnie w miejscach, które kubaturowo były odpowiednie, choć pod względem akustycznym różniły się bardzo. Utwór był przyjmowany fantastycznie. Ale to prawda, że nie w każdej sali koncertowej takie wykonanie jest możliwe.

Mówiąc o wykonywaniu dzieł kompozytorów współczesnych, odpowiedział pan na pytanie, które chciałem zadać: bywa, że tuż po śmierci twórcy następuje wyraźny spadek zainteresowania wykonywaniem jego muzyki. Tutaj nie mamy do czynienia z takim zjawiskiem.
O to zadbał sam Profesor, nawiązując bliską współpracę z wieloma wspaniałymi wykonawcami, niejednokrotnie dedykując im swoje utwory. Oni też w dużej części są promotorami jego muzyki. Prawie wszyscy z nich grali pod dyrekcją samego Krzysztofa Pendereckiego, dzięki czemu dowiedzieli się z pierwszej ręki, jak interpretować dzieła kompozytora. Wśród wielkich solistów, z którymi współpracował, były takie wielkości, jak m.in.: Mścisław Rostropowicz, Stefania Wojtowicz, Andrzej Hiolski, Anne-Sophie Mutter, Borys Pergamensznikow, Konstanty Andrzej Kolka, ale też wspaniałe polskie i światowe orkiestry pod dyrekcją najlepszych dyrygentów. Obecnie dzięki dyrektorowi Mateuszowi Prendocie Filharmonia Krakowska zajmuje czołowe miejsce pośród instytucji promujących dzieła Krzysztofa Pendereckiego. Niezwykłe jest również to, że orkiestry i chóry po prostu lubią wykonywać jego utwory.
Także moim obowiązkiem jest propagowanie twórczości Krzysztofa Pendereckiego i to nie tylko ze względu na naszą przyjaźń, ale przede wszystkim w związku ze spuścizną intelektualną, jaką pozostawił mi kompozytor. Moja wiedza na temat interpretacji dzieł kompozytora pochodzi przecież z samego źródła, więc czuję potrzebę przekazywania jej dalej, póki żyję.
A nie obawia się pan, że ten repertuar zostanie w rękach wyspecjalizowanych muzyków z monopolem na jego wykonywanie? Wiadomo, że kompozytor miał swoich ulubionych wykonawców, którym ufał, tak jak zespół solistów, z którym zagra pan niedługo Credo. Czy tak wyśrubowany poziom nie odstraszy innych muzyków, którzy będą chcieli rozpocząć przygodę z muzyką Krzysztofa Pendereckiego?
Dobra muzyka zawsze się obroni. Dzieła Strawińskiego, Bartóka, Szostakowicza są przecież bardzo trudne wykonawczo, a ambitni wirtuozi zawsze chętnie po nie sięgają i sięgać będą. Według mnie podobnie będzie z muzyką Krzysztofa Pendereckiego. Pewien kłopot może dotyczyć utworów powstałych w pierwszym, sonorystycznym okresie twórczości kompozytora. Nowy rodzaj notacji, trudne współbrzmienia, nietypowe wykorzystanie instrumentów czy głosu wokalnego mogą przysporzyć trudności w odszyfrowaniu partytury. Do tego trzeba wiedzy, determinacji i oczywiście artystycznej pasji. Profesor często podkreślał, by do jego utworów, szczególnie tych sonorystycznych, podchodzić odważnie, ale i rzetelnie. Nie znosił nudy. Bardzo był szczęśliwy, gdy jego utwory grali młodzi, pełni entuzjazmu ludzie. Wkrótce właśnie z młodymi: z orkiestrą i chórem AMKP w Krakowie, Chórem Chłopięcym Filharmonii Krakowskiej i ze wspaniałymi solistami (I. Hossa, I. Matuła, A. Lubańska, A. Zdunikowski, Ł. Konieczny) wykonamy przepiękne Credo.

Czyli albo na całość, albo wcale?
Tak, bo inaczej wkrada się nuda, której – jak już wspomniałem – Krzysztof Penderecki w muzyce nie znosił. Byłem kiedyś świadkiem wykonania na próbie Anaklasis, utworu, którego stopień skomplikowania może być przytłaczający. Podczas wykonania wkradło się w warstwie muzycznej w grupie perkusyjnej dużo improwizowanych niedokładności. Profesor był oburzony, mówił: „to nie moje”. Zabrakło u wykonawców pełnego zaangażowania. Nie chodziło tu bynajmniej o dwieście procent dokładności, tylko o uczciwość względem zawartych w partyturze informacji. To jest muzyka bardzo trudna, ale i zarazem bardzo efektowna przy rzetelnym wykonaniu. Zdarzało się, że sonorystyczne dzieła (Polymorphia, Tren ofiarom Hiroszimy, Emanacje) wplecione pomiędzy utwory klasyczne były dla publiczności bardziej intrygujące od tak zwanej klasyki i wzbudzały entuzjazm. Utwory te, często pojawiając się w programie koncertu, były niejednokrotnie głównym magnesem przyciągającym na wydarzenie melomanów.
Wspomniał pan o włoskim projekcie, podczas którego Credo miało być wykonane przed papieżem Franciszkiem. Co teraz, biorąc pod uwagę jego stan zdrowia?
Tak naprawdę nie mamy pewności, czy papież Franciszek zaszczyci nas swą obecnością na koncercie. Biorąc pod uwagę obecny stan jego zdrowia, to chyba mało prawdopodobne. Ale nadzieję zawsze możemy przecież mieć. Credo to utwór głęboko nawiązujący również do tradycji Wielkiego Tygodnia, a więc i Wielkiego Postu, i w takim czasie mamy nadzieję go wykonać w Rzymie, upamiętniając 20. rocznicę śmierci Jana Pawła II i 5. rocznicę śmierci Krzysztofa Pendereckiego. Sercem utworu są Et incarnatus, Crucifixus i Et resurrexit, a więc części mówiące o narodzinach, cierpieniu, śmierci i zmartwychwstaniu człowieka. Słuchając tych części, możemy sobie pozwolić na refleksję nad kondycją natury człowieka w obecnych czasach, a trwający okres Wielkiego Postu to czas jak najbardziej na to odpowiedni.
Pamiętam pana wspólny z Profesorem koncert z Credo w programie w kościele świętej Katarzyny we wrześniu 2018 roku. Jakie są pańskie refleksje związane z wykonywaniem tego utworu?
Wie pan, są dwa utwory, które są dla mnie szczególne w kontekście współpracy z Krzysztofem Pendereckim: Siedem bram Jerozolimy i Credo właśnie. Ten pierwszy otworzył chyba w 2002 roku okres współpracy z Profesorem – przygotowywałem wtedy Chór Akademii Muzycznej. Natomiast Credo było pierwszym dziełem, które na jego prośbę miałem przygotować w całości w Łodzi. Orkiestra, soliści, chór, chór dziecięcy… musiałem to połączyć, strasznie dużo nerwów mnie to kosztowało, nie znałem go dobrze osobiście i miałem pewne obawy, czy sobie poradzę. Zażyczył sobie, abym ja to zrobił – być może było to pokłosie wcześniejszej współpracy przy Siedmiu bramach Jerozolimy. Do tego w tamtym czasie wziąłem udział w prestiżowym konkursie dyrygenckim Maazel-Vilar Conducting Competition, dzięki czemu zacząłem funkcjonować w wymagającym świecie artystycznym trochę odważniej i poznałem wtedy osobiście Profesora i jego żonę Elżbietę.
Credo zatoczyło zresztą w mojej przygodzie z Krzysztofem Pendereckim ciekawy łuk. Wiele razy później gdzieś w świecie przygotowywałem ten utwór przed koncertami przez niego dyrygowanymi. Później, gdy stan zdrowia Profesora już na to nie pozwalał (bo trzeba mieć na uwadze, że to bardzo eksploatujący pod każdym względem utwór), zgadzał się na poprowadzenie części koncertu – wtedy dyrygował do Crucifixus, a ja od Et resurrexit do końca. Zdarzyły mi się chyba cztery takie koncerty. Później zacząłem dyrygować całością sam. Więc przeszedłem całą drogę od przygotowywania chóru, przez łączenie poszczególnych elementów w całość, częściowe prowadzenie koncertu, aż po samodzielne dyrygowanie tego niezwykłego dzieła.
Ale zdarzały się przygody.
Oczywiście! W Filharmonii Szczecińskiej, przy pierwszym wspólnym wykonaniu, zdarzyła się przekomiczna sytuacja. Umówiliśmy się, że Credo poprowadzimy po połowie. Koncert się rozpoczął. U Profesora monumentalny początek dzieła wywołał taki przypływ energii, że w głowie Maestro Pendereckiego pojawiła się architektura całości dzieła. Gdy zakończył dyrygować Crucifixus (mniej więcej połowa utworu), spojrzał na mnie (stałem już gotowy obok na podium dyrygenckim, by go zastąpić) i spytał zdziwiony: „co ty tu robisz?”. Szybko przypomniałem mu, jaki był plan. Profesor uśmiechnął się i usiadł na przygotowanym wcześniej miejscu na scenie. Potem wspólnie odbieraliśmy brawa. Koncert był niezwykły. Swoją drogą przypuszczam, że gdybym nie wyszedł wtedy na scenę, to Profesor poprowadziłby z powodzeniem Credo do końca sam. Tyle tylko, że tego typu sytuację trudno było przewidzieć przed koncertem. Wolał pewnie nie ryzykować, dla dobra dzieła.

Jak wspomina pan waszą współpracę? Krzysztof Penderecki był przecież nie tylko pomnikową postacią, wielkim kompozytorem, ale także zwykłym człowiekiem.
Współpraca z wielkim kompozytorem i wspaniałym człowiekiem, jakim był Krzysztof Penderecki, to był dla mnie dar od losu. Traktowałem go jak artystycznego ojca. Należał do pokolenia mojego taty, który w tym samym roku, trzy miesiące przed odejściem Profesora, zmarł. W wieloletnim okresie naszej współpracy dominowały sprawy artystyczne. Stopniowo zaczął jednak zmieniać się charakter naszych spotkań, nabierając cech przyjaźni, którą zawsze odczuwałem jako nadzwyczajne wyróżnienie. Spędziliśmy razem coraz więcej czasu, cieszyłem się, mogąc towarzyszyć Profesorowi, przygotowując wykonawców, prowadząc próby czy dyrygując niektórymi utworami. Szczególnie intensywne kontakty miały miejsce w ostatnich latach. Były to ciągłe podróże, właściwie nieustanne przesiadanie się z samolotu do samolotu – od Korei Południowej, przez Chiny, Europę, po obydwie Ameryki. Krzysztof Penderecki był wielkim znawcą architektury i sztuk pięknych. Pomiędzy próbami i koncertami zawsze znajdował czas, aby zobaczyć coś więcej, poznać lepiej miejsca, które odwiedzaliśmy. Tak na przykład w Kolumbii, a dokładnie w Bogocie i Medellin, gdzie są największe zbiory rzeźb i malarstwa oryginalnego twórcy – Fernando Botero, na prośbę Profesora i jego żony Elżbiety zorganizowano nam zwiedzanie galerii z dziełami tego artysty. Podobnie w Japonii, w Hiroszimie, gdzie otwarto wystawę rzeźby i malarstwa głównie impresjonistycznego i kubistycznego. Obejmowała dzieła takich twórców, jak Monet, Gogin, Matisse, Rodin, Picasso, Chagall – oczywiście też musieliśmy tam być.
To zamiłowanie do piękna nie tylko w sztuce odczuwało się zawsze w jego obecności. W miejscach, w których mieszkał, w Krakowie czy w Lusławicach, antyczne meble, stare zegary, obrazy (kolekcjonował je – jak mówił – „od zawsze”), książki, rodzinne pamiątki tworzyły magiczną, twórczą atmosferę.
Był smakoszem, więc gdzie nie pojechaliśmy, tam miałem okazję spróbować tamtejszych specjałów. On je wszystkie nazywał w językach danego kraju. Sam pewnie nie byłbym w stanie spróbować bez jego rady niektórych smakowitych dań, a on mówił: „to jest dobre, to polecam, to warto”. Więc zwykle brałem to, co polecał, i nigdy nie żałowałem.
Podstawą naszej współpracy było wzajemne zaufanie i oparta na nim prosta relacja dwóch ludzi. Myślę, że właśnie te najprostsze cechy naszej znajomości (plus może podobne poczucie humoru) zdecydowały o tym, że współpraca ta trwała tak długo, bo 18 lat, do śmierci Kompozytora.
Te 18 lat to był dla mnie czas absolutnie wspaniały. Trudno chyba sobie wyobrazić lepszy rozwój niż studiowanie twórczości wielkiego kompozytora, obcując z nim, rozmawiając o wszystkim, co dotyczy jego samego bądź jego twórczości, spędzając z nim czas, poznając jego naturę… Miałem to przez 18 lat! I choć moje spojrzenie na twórczość Profesora jest przepuszczone przez „filtry” mojej artystycznej wrażliwości, staram się pozostawać wierny jego interpretacyjnym zamysłom.
Czyli udało się panu zachować artystyczną niezależność po tak intensywnym okresie współpracy z niezwykle silną osobowością?
Myślę, że w dużej części tak, choć tak naprawdę kształtuje nas przecież nieustannie otaczająca nas rzeczywistość. Na tym polega rozwój. Dlatego pewnie w moim sposobie postrzegania świata – nie tylko artystycznego – jest ta część ukształtowana również przez Krzysztofa Pendereckiego. Kontakt z nim bardzo mnie dowartościowywał, łagodził słabości i likwidował ograniczenia. Byłem dumny z zaufania, jakie mi zawsze okazywał. Są dwa koncerty, które będę zawsze pamiętał, i są właśnie dowodem tego zaufania: Polskie Requiem w Warszawie na 80. rocznicę wybuchu drugiej wojny i Pasja według św. Łukasza w Essen na 50-lecie jego pobytu w tym mieście. W ostatniej chwili powierzył mi poprowadzenie tych niezwykle znaczących w jego twórczości dzieł. To było mocne doświadczenie. Z jednej strony było ono ekstremalnie trudne, z drugiej uwalniające. Kiedyś, gdy uświadomiłem mu, że spędziliśmy razem już 18 lat, zaskoczony stwierdził: „no, Maciuś, osiągnąłeś przy mnie wiek artystycznej dojrzałości” (śmiech).
Niczym ojciec towarzyszył panu w tej drodze do dojrzałości, a teraz pan przekazuje swoje dziedzictwo kolejnym pokoleniom. Piękna historia. Dziękuję za rozmowę.