W filharmonii dobrze się rozmawia
Ostatnio na Ołowiance pierwszy raz doświadczyłem rozmowy w pozytywnym sensie. Obserwowałem bardzo interesujący dialog. Pełen zrozumienia i wrażliwości dialog dwóch dyrektorów Polskiej Filharmonii Bałtyckiej.
Jeśli przyrównać to wydarzenie do organów samych w sobie, to dyrektor Filharmonii – Roman Perucki wraz z orkiestrą niewątpliwie stanowili piszczałki. Nie wydadzą one jednak dźwięku bez miecha wtłaczającego powietrze i pobudzającego całość do życia. Chodzi oczywiście o dyrygenta. Od lat świetnie się sprawdza w tej roli dyrektor artystyczny Filharmonii Bałtyckiej – George Tchitchinadze. Szczególnego zaangażowania owego miecha wymagały nie uwertura Phèdre Julesa Masseneta, która rozpoczęła koncert, czy też IV Symfonia f-moll op. 36 Piotra Czajkowskiego, należąca do kanonu repertuaru symfonicznego, lecz energochłonny był przede wszystkim dialog dyrektorów w I Symfonii organowej d-moll op. 42 Alexandre’a Guilmanta. Jak Tchitchinadze skomunikował ze sobą dwa potężne organizmy: organy i orkiestrę?

Przede wszystkim czytelnie – i było to widoczne już wcześniej, od pierwszych taktów uwertury. Ewidentny naprzemienny dramatyzm i liryzm dzieła Masseneta pozwala atrakcyjnie rozpocząć koncert, stwarza też jednak pewne zagrożenia. Symfonikom udało się uniknąć wpadnięcia w banał. Szczególnie zapadł mi w pamięć moment następujący po patosie pierwszych akordów. (Niepo-)kojącą atmosferę roztoczyły wówczas smyczki, które niejako sunąc powoli naprzód, stworzyły pastelowe tło dla tęsknego solo klarnetu. To zdecydowanie bardziej intencjonalny krajobraz niż po prostu cichszy moment po zagraniu czegoś głośno.
Gwóźdź programu stanowiła oczywiście wspomniana dyrektorska rozmowa – koncertująca symfonia Alexandre’a Guilmanta, od pierwszych taktów mocno oparta na dialogowaniu. Pierwszą część koncertu spędziliśmy więc w całości w kręgu muzyki francuskiej. Choć „król instrumentów” z Ołowianki nie należy do najgłośniejszych, to proporcje między solistą a orkiestrą były przekonujące – typowy dla faktury organowej przepych udzielił się bowiem orkiestrze. Nie przeszkodziło to jednocześnie Romanowi Peruckiemu w roztoczeniu sielankowej atmosfery na początku cz. II – być może szkoda, że nie powróciła ona aż tak wyraziście w repryzie. Kolejną okazją do dialogu był głęboki, nisko brzmiący organowy chorał zestawiony z pochodami melodycznymi smyczków. Dobra komunikacja trwała do ostatnich taktów mimo ekspresyjnej intensywności i technicznych wyzwań cz. III. Owe sposobności do „rozmawiania” można by jeszcze wymieniać, ale ogólny obrazek – mimo iż zdarzały się jednostkowe niedociągnięcia – pozostawił wrażenie dużej precyzji i świadomości wykonawców. Zafrapowała mnie niezwykle klarowna dramaturgia kompozycji Guilmanta, szkoda, że odkrywamy tego kompozytora dopiero przy hermetycznym na swój sposób repertuarze organowym, ale być może to właśnie tam twórca ukazuje swoje najbardziej atrakcyjne oblicze.

Nie zdziwiła mnie jednak w kontekście powyższych mało znanych sylwetek propozycja repertuarowa drugiej części koncertu – wspomniana IV Symfonia f-moll op. 36 Piotra Czajkowskiego. I chyba była to dobra decyzja – koniec końców lubimy słyszeć to, co „znane i lubiane”. Nośna ekspresyjność wcześniejszych pozycji zebrała stosowny aplauz, choć być może nie taki, jakiego spodziewał się solista. Pewne rzeczy trzeba było sobie dopowiedzieć: „Rozumiem, że musi być bis”. I faktycznie przed przerwą usłyszeliśmy jeszcze organowy Marsz na temat Haendla również autorstwa Guilmanta. Po przerwie zaś niektórzy za bardzo chcieli pozostać we Francji – a na pewno tradycyjnie prowadzący koncert Konrad Mielnik, który nazwał Potężną Gromadkę „Grupą Pięciu” (co jest oczywistym zapożyczeniem od działającej w latach 1918–1921 francuskiej „Les Six”). Prawdą jednak jest, że Czajkowski do owego ugrupowania nie należał, a tak uwielbianą przez nas symfonikę uprawiał.
Dobrze jest znów słyszeć na deskach filharmonii dzieła romantyków zza wschodniej granicy, co jednak wciąż niekiedy uznawane jest za „propagowanie rusycyzmu”. Te rozważania jednak pozostawię. Fakty są takie, że histeryczny ryk motywu losu w trąbkach odegrał swoją rolę. Słuchacz znów mógł się poczuć jak w domu po repertuarowych wojażach pierwszej części koncertu. IV Symfonia (i w ogóle Czajkowski) daje okazję do tego, by było zarówno głośno i dużo, jak i cicho i precyzyjnie. Filharmonia Bałtycka radzi sobie nie tylko z organowym masywem brzmienia, który i tutaj miał swoje ujście, ale również ze wszelkimi subtelnościami i tym, co niepozorne. Tak jak w rozmowie – nie wszystkie rzeczy mówimy sobie wprost. Mnie dialog z Ołowianki przekonał. Państwa zachęcam, żeby przysłuchiwać się nie tylko konwersacjom dwa rzędy za nami – organy pokazują, że dialog na scenie potrafi być dużo ciekawszy.