"Prawdziwa historia Czarodziejskiego fletu" czyli Mozart, radości i magia [recenzja spektaklu w ramach 6. Mozart Junior Festiwal]
Czarodziejski flet Mozarta to dzieło od lat inspirujące kolejne rzesze reżyserów do poszukiwania coraz to nowszych form przekazu – również tych skierowanych do najmłodszych. Jest chyba najczęściej adaptowaną operą tego kompozytora ze względu na obecność (pozornie) baśniowych elementów. Choć oryginalne libretto pełne jest niejednoznacznej symboliki, jego wersje dla dzieci często upraszczają fabułę, koncentrując się na najbardziej uniwersalnych i zrozumiałych dla każdego z nas motywach: miłości, przyjaźni oraz odwiecznej walce dobra ze złem. Tu w dodatku mamy „prawdziwą historię” całej zawiłej opowieści. W tej właśnie prostocie tkwi prawdziwa siła – opowieść z wyraźnym morałem, w której dobro zawsze zwycięża, staje się bliska dziecięcej wrażliwości. Wszystko to dzieje się pośród muzyki Mozarta – genialnej, ekspresyjnej, pełnej emocji i trafiającej prosto do serca.
Premiera warszawskiej wersji dla dzieci, którą przygotowano w ramach 6. Mozart Junior Festival, zatytułowana została Prawdziwa historia Czarodziejskiego fletu – istotne, bo dzięki temu spektakl pokazuje nie tylko powszechnie znaną baśniowość, ale i wyraźnie podkreśla uniwersalne wartości, które są dostępne dla każdego widza, niezależnie od wieku czy przygotowania muzycznego. Dialogi uproszczono, by trafiły do młodszych widzów, ale uniknięto infantylizowania. Zamiast tego pojawiły się zabawne wstawki, które bawiły nie tylko dzieci. Choć historia została okrojona, jej forma zyskała niebywałą klarowność. Każda z postaci – poczynając od księcia Tamina, przez Papagena, aż po Sarastra – na moment staje się narratorem, prowadząc widza przez kolejne etapy opowieści. Dzięki temu dzieci, ale i dorośli, poznają nie tylko przebieg wydarzeń, lecz także punkty widzenia bohaterów, ich motywacje i dylematy. Taka forma wciąga, buduje napięcie, a jednocześnie oswaja młodego widza z językiem teatru i opery. Humorystyczne, nienachalne i inteligentne wstawki sprawiają, że spektakl ogląda się z prawdziwą przyjemnością. A przesłanie, choć proste, nie trąci banałem – warto być dobrym, bo dobro, nawet wystawiane na próbę, ostatecznie zwycięża. Przemyślany scenariusz Karoliny Cyz i reżyseria Tomasza Mana sprawiły, że całość była spójna, zrozumiała i angażująca.

Spektakl powstał jako koprodukcja Warszawskiej Opery Kameralnej i Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, dzięki czemu studenci i doktoranci mieli szansę zaprezentować się przed szerszą publicznością. Już od pierwszych scen było widać, że czują się świetnie w swoich rolach – i że sprawia im to autentyczną przyjemność. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie Magdalena Łaszcz jako Pamina – zarówno aktorsko, jak i wokalnie. Jej eteryczne, a przy tym solidnie osadzone piano w arii Ach, ich fühl’s (zwłaszcza na tercji g–b dwukreślne) było prawdziwie poruszające. Partnerujący jej Ernest Tymczyszyn (Tamino) i Mateusz Kluczyński (Papageno) nie ustępowali jej poziomem – ten tercet okazał się niezwykle wyrównany i przekonujący. Królowa Nocy – poza kapitalnymi dźwiękami z oktawy trzykreślnej – była momentami może nieco nerwowa wokalnie, jednak zrekompensowała wszystko fenomenalnym wręcz aktorstwem. Aż żal, że tego poziomu aktorstwa nie da się uświadczyć w niektórych wielkomiejskich teatrach, o srebrnym ekranie nie wspominając. Z ogromną chęcią posłuchałabym jeszcze Konstancji Molewskiej nie tylko w koloraturowym wydaniu. W pozostałych rolach także nie brakowało zaangażowania. Hubert Dzietczyk jako Sarastro zaprezentował się bardzo dobrze. Choć jeszcze szuka pełnego oparcia, już teraz dysponuje piękną barwą, która z czasem ma szansę jeszcze bardziej się uszlachetnić. To nazwisko warto zapamiętać.

Prowadzący orkiestrę MOZOFEST Jerzy Wołosiuk również sprawiał wrażenie, jakby czerpał autentyczną radość z udziału w spektaklu. Zespół instrumentalny brzmiał spójnie i solidnie – choć muszę przyznać, że zafascynowana warstwą wokalną, poświęciłam im nieco mniej uwagi. Nie sposób jednak nie zauważyć, jak wiele serca studenci włożyli w interpretację i grę sceniczną. Ich zaangażowanie było widoczne i słyszalne już od pierwszych dźwięków – starali się, by wykonanie było na jak najwyższym poziomie. Taka właśnie postawa – autentyczna, pełna zaangażowania – powinna towarzyszyć artystom przez całą karierę, bez względu na to, gdzie i dla kogo występują. Niestety, zbyt często zdarza się, że doświadczeni śpiewacy z ugruntowaną już pozycją w muzycznym świecie traktują scenę rutynowo, niekiedy niedbale, a kontakt z publicznością staje się dla nich jedynie obowiązkiem. Przykre, ale prawdziwe.

To już nie pierwszy spektakl przygotowany przez Warszawską Operę Kameralną, który skierowany jest przede wszystkim do dzieci. Nie chodzi tu tylko o Festiwal Mozartowski, ale o cały sezonowy repertuar opery. Inicjatywa jest znakomita, a zaangażowanie wykonawców imponujące. Mali widzowie mają dziś ogromne szczęście, mogąc uczestniczyć w takich wydarzeniach.
Przed wejściem na widownię urzekło mnie, gdy dokładnie tłumaczono dzieciom, jak będzie wyglądał spektakl i jak ważne jest grzeczne zachowanie się na widowni – i rzeczywiście, tak było. Dzieci, zapewne w wieku wczesnoszkolnym, słuchały przedstawienia jak zahipnotyzowane, a po wyjściu wiele z nich nuciło zasłyszane melodie – głównie arię Der Hölle Rache. Reakcje były autentyczne – dzieci nie udają, często otwarcie pokazują, co im się podoba, a co nie. Tutaj widać było prawdziwą radość, co jest doskonałym znakiem i zachętą do kontynuowania podobnych inicjatyw. Prawdziwa historia Czarodziejskiego fletu to świetna propozycja nie tylko dla dzieci, ale i dla rodziców, którzy chcą razem z najmłodszymi odkrywać magię opery i ponadczasową muzykę Mozarta. Wspólne oglądanie spektaklu, a potem rozmowy o postaciach, wydarzeniach i emocjach mogą stać się wspaniałą okazją do budowania rodzinnych więzi oraz rozwijania wrażliwości na sztukę.