Ostatnia serenada: Don Giovanni ukarany [recenzja spektaklu w ramach 6. Mozart Junior Festiwal]
W czasach, gdy dzieci i młodzież są nieustannie bombardowani krótkimi formami i łatwą rozrywką dostępną na wyciągnięcie ręki, wystawienie Don Giovanniego – nawet w wersji adaptowanej dla młodego widza – może wydawać się odważnym, a nawet ryzykownym eksperymentem. I to z wielu powodów. Wszyscy wiemy, że ta opera balansuje na granicy tematów, które wymagają od twórców szczególnej wrażliwości, by odpowiednio oswoić z nimi młodego odbiorcę, nie trywializując przy tym przekazu. Czy arcydzieło Mozarta jest w stanie poruszyć młodzież i nie stracić przy tym swojej głębi oraz walorów muzycznych? Warto podjąć takie ryzyko i się o tym przekonać.
Spektakl, który miałam okazję zobaczyć w Warszawskiej Operze Kameralnej podczas szóstej już edycji Mozart Junior Festival, nosi dość „poważny” tytuł: Ostatnia serenada: Don Giovanni ukarany. Brzmi klasycznie, prawda? To nawiązanie do oryginalnego podtytułu Don Giovanniego - Il dissoluto punito, co znaczy dosłownie Rozpustnik ukarany. Jednak niektóre określenia w tej wersji musiały pozostać poza sceną, co w kontekście młodszej publiczności jest całkowicie zrozumiałe.
Idąc na spektakl, zastanawiałam się: „Don Giovanni dla młodzieży? A może nawet i dla dzieci? Czy to nie oksymoron albo żart? Jak poradzić sobie z takim tematem, biorąc pod uwagę, że skądinąd genialne libretto Lorenzo da Pontego pełne jest nie tylko różnych erotycznych podtekstów, ale i ukrytych refleksji nad naszą ludzką naturą?”. Nie ukrywam, że zmierzałam do opery z ciężkim sercem, ale też ogromnym zaciekawieniem, zastanawiając się, jak Michał Znaniecki podszedł do tego tematu.

W festiwalowej wersji mija kilka dobrych dekad od pierwotnej opowieści, a Don Giovanni nadal jest obiektem zainteresowania pozostałych bohaterów – szukają go nieustannie, a ten jak zwykle pozostaje nieuchwytny. Uwertura posłużyła jako tło dynamicznej sceny, w której bohaterowie biegają w poszukiwaniu bon vivanta. W trakcie tego pościgu słuchacz stopniowo poznaje ich historie: Don Giovanni chciał uwieść Zerlinę – młodą mężatkę, wcześniej porzucił Donnę Elwirę – swoją narzeczoną, zaś Donnie Annie zabił ojca w pojedynku. Wszyscy oczywiście mają powody, by go w końcu schwytać. Niestety, zamiast budować realne napięcie, scena ta przywodzi raczej na myśl pewnego rodzaju krzątaninę, która trochę zakłóca piękno i złożoność uwertury. Choć rozumiem intencję reżysera, by nadać tej części spektaklu żywiołowy i zapoznawczy charakter, momentami zdawało się, że ten lekki zgiełk nie do końca współgra z muzycznym arcydziełem Mozarta.
Scenografia jest dość oszczędna, zdaje się być nawet nieco gotycka, szczególnie biorąc pod uwagę motyw cmentarza czy większość kostiumów kobiecych. Upływ czasu również nie jest łaskawy dla bohaterów – Don Giovanni porusza się na wózku inwalidzkim, pchanym oczywiście przez Leporella, Zerlina wyraźnie posiwiała, a Donna Elwira nosi okulary (choć przecież wcale nie muszą być one oznaką starzenia się). Arie i części ansamblowe zostały zaśpiewane po włosku, oryginalnie, natomiast wszystkie recytatywy przetłumaczono na polski, uwspółcześniając przy tym język i dostosowując go do młodej generacji. Sens na szczęście pozostał ten sam, mimo że niektóre sformułowania zdawały się czasem brzmieć naprawdę dosadnie. Na wstępie zatem widz wie już, kim jest Don Giovanni – nie ma tu żadnych złudzeń, przedstawiono go w sposób jednoznacznie negatywny.

Spektakl trwał nieco ponad godzinę, więc oczywiste jest, że zrezygnowano z lwiej części partytury. Początkiem jest tu akt drugi, pierwszy właściwie został poniekąd streszczony podczas wspomnianej bieganej uwertury. Miałam w pewnym momencie wrażenie, że z Zerliny uczyniono centralną postać kobiecą (albo i w ogóle) – wprawdzie nie śpiewała żadnej ze swoich solowych arii, jednak było jej po prostu wszędzie pełno. Wrażenie to spotęgowało włączenie duetu z Leporellem Per queste tue manine, który bardzo często (w wersji dla dorosłych) jest po prostu pomijany.
Jak wszyscy dobrze wiemy, godziny przedpołudniowe nie są, delikatnie mówiąc, najlepszym czasem dla śpiewaka, o czym należy nieustannie przypominać. Wcielający się w Don Giovanniego (czy w polskich realiach – Pana Jana) Łukasz Klimczak dysponuje bardzo nośnym głosem o szlachetnej barwie. Śpiewając serenadę pod oknem pokojówki Donny Elwiry, Deh, vieni alla finestra, aż chciał pokazać więcej głosu, co tylko uzmysławia nam, że to śpiewak nie tylko do partii Mozarta, ale i do zdecydowanie późniejszych kompozytorów. Miałam wręcz wrażenie, że gdzieniegdzie jakby musiał schować nieco swój głos. Scena WOK nie jest duża – ba, jest naprawdę kameralna! – miejsc na widowni również nie ma nazbyt wielu, więc kontakt śpiewaka z publicznością jest tutaj dość bliski, wszystko i wszystkich świetnie słychać tak czy siak. Orkiestra zajmuje miejsce de facto pod sceną, więc tym bardziej to śpiew jest w tym teatrze czynnikiem numer jeden. Warunki wprost idealne dla oper klasycznych (a już zwłaszcza barokowych). Świetnie wypadł Adam Zaremba jako Leporello – zarówno wokalnie, jak i aktorsko – ponadto śpiewanie tego dnia zdawało się przynosić mu autentyczną radość do tego stopnia, że był on najjaśniejszym punktem całego spektaklu. Zabrakło mi jednak większego udziału innych śpiewaków – chociaż zdaję sobie sprawę z ograniczeń czasowych i drastycznych cięć, jednak np. któraś z pań mogła zaśpiewać chociaż jedną arię w całości. Myślę tu głównie o Donnie Annie, w którą wcielała się Marta Olender (lub Marta Domżał, jak kto woli). Pod koniec sceny z Don Ottaviem, gdy ten nazywa ją okrutną i pragnie przyspieszenia ślubu, aż czekałam na arię Non mi dir w wykonaniu tej śpiewaczki. Jako słuchaczka znająca dość dobrze dzieło, poczułam wówczas wielki niedosyt, który mogę przyrównać tylko do braku rozwiązania wybrzmiewającego akordu septymowego. Orkiestra, prowadzona przez Jerzego Wołosiuka, może z początku również zdawała się odczuwać ból przedpołudniowych godzin, jednak z każdą kolejną minutą spektaklu coraz bardziej się rozbudzała, szybko osiągając optymalne i oczekiwane brzmienie.

Nasuwa to wszystko wiele pytań i daje tak mało jednoznacznych odpowiedzi. Jak okroić dzieło Mozarta, aby nie ucierpiało muzycznie? Tu akurat odpowiedź jest prosta: tak się nie da. Nie w Don Giovannim, w którym de facto każda aria jest po prostu hitem. Na pierwszy plan wyszła więc główna oś fabuły i skupiono się właśnie nad ukaraniem rozpustnika. Oczywistym jest, że pominięte zostały niuanse libretta, co absolutnie nie jest żadnym zarzutem. Misja popularyzatorska została spełniona, jednoznacznie też ukazano, co jest dobre, a co złe. Libretto jest na tyle złożone, nawet nie na poziomie lingwistycznym, ale również – zaryzykuję to stwierdzenie – metafizycznym, że i my, dorośli, niekiedy głowimy się nad jego zawiłościami i niejednoznacznym wydźwiękiem. Zaadaptowanie tej historii i przedstawienie jej młodemu słuchaczowi jest naprawdę ogromnym wyzwaniem, na którego realizację nie ma chyba konkretnej recepty. Przeżycia bohaterów, ich rozterki i dylematy są niesamowicie uniwersalne, stojące ponad epoką historyczną – na tym też polega piękno Don Giovanniego, że można go przenieść praktycznie w każde realia. Jako ludzie, niezależnie od społeczeństwa, w którym żyjemy, mamy te same problemy, powtarzają się też cechy naszych osobowości, pewne utrwalone schematy postępowania. Znaniecki przecież o tym dobrze wie, świetnie zna tę operę. Wspomniane już przeze mnie zaadaptowanie języka dla współczesnego nastolatka pokazało tylko, że czasy są może i inne, ale nadal pełne podobieństw. Jesteśmy po prostu ludźmi. A to, że do współczesnej młodzieży należy mówić w bliższy jej sposób, jest oczywiste – młody człowiek staje się realnym i poniekąd wyłącznym adresatem spektaklu. Ogromnym plusem było przedstawienie tytułowego bohatera w świetle negatywnym i nie zrobić z tego zarazem moralizatorskiej historyjki.
Zastanawiam się nad jeszcze jedną kwestią: z jakimi konkretnie grupami młodzieży mamy do czynienia? Jeśli są to młodzi ludzie związani z muzyką, uczęszczający do szkół muzycznych bądź po prostu grający na instrumentach w domowym zaciszu, z pewnością Mozart nie jest im obcym kompozytorem. Nie oznacza to oczywiście, że trzeba automatycznie znać jego opery – są po prostu bardziej przyswajalne, choć i prawdopodobieństwo kojarzenia którejś z nich jest jednak wyższe niż w przypadku ucznia niezwiązanego z muzyką. Jeśli na taki właśnie spektakl przyjdzie ktoś, kto w operze jest może po raz pierwszy, po raz pierwszy tak naprawdę słucha też klasyki, może właśnie wersja skrócona jest w stanie taką osobę zachęcić do sięgnięcia po wersję oryginalną? Ale co, jeśli wręcz przeciwnie? Jeśli wycięcie najpiękniejszych solowych arii sprawi, że w pewien sposób obniżona przez to atrakcyjność muzycznej warstwy spektaklu nie będzie w stanie przemówić do takiego słuchacza i zrezygnuje z zamiaru poznania tej opery? Oby jednak Mozart obronił się sam bez względu na wszystko!