Jakie były ostatnie chwile Wandy Rutkiewicz? [„Ostatnie 300 metrów” - spektakl Teatru Bagatela]
„Ostatnie 300 metrów” w reżyserii Bartka Kulasa (zarazem autora scenografii i projekcji) i według scenariusza Patrycji Babickiej i Magdaleny Zarębskiej-Węgrzyn to poruszający monodram, w którym głębia gry aktorskiej Lidii Olszak pozwala spojrzeć na legendę Wandy Rutkiewicz z ludzkiej strony.
Spektakl jest inspirowany życiem Wandy Rutkiewicz i choć oszczędny, jeśli chodzi o scenografię i reżyserię świateł, to nad wyraz bogaty w treści, do tego z przejmującą i bardzo subtelnie, acz konsekwentnie budującą napięcie muzyką autorstwa Łukasza Pieprzyka, a wszystko to jest bardzo ze sobą spójne. To właśnie minimalizm sceniczny jest siłą opowiadanej historii, twórcy znaleźli idealną formę, która pozwala nam odczuć pustkę dostępną tylko tym, którzy zbliżyli się do dachu świata, przekroczyli granicę 7000 lub 8000 tysięcy metrów nad poziomem morza, odważyli się wyruszyć w dalekie, zniewalające, lecz także budzące grozę Himalaje. Czujemy też trud górskiej wędrówki dzięki genialnemu pomysłowi, na którym oparto całą sztukę – Lidia Olszak przez cały czas wytrwale „idzie naprzód” (a tak naprawdę na środku sceny!) w górskim kombinezonie, niemal takim samym, jaki nosiła Wanda Rutkiewicz (brawo dla autorki kostiumu Małgorzaty Chruściel), jednocześnie prowadząc emocjonalny, pełen autentyzmu monolog; to swoisty hołd dla himalaistki, której rok właśnie obchodzimy.
Za plecami Olszak widzimy najpierw obraz górskiej śnieżycy, następnie jasny tunel – jakby jedną z wizji, jakie może zobaczyć zmęczony, niedotleniony wspinacz wśród wirujących płatków śniegu i zdradzieckiego mrozu; nigdy nie wiadomo, czy nie podczas swojej ostatniej już drogi. Ruch aktorki oraz ruch wizualizacji pozwala więc ulec złudzeniu, że naprawdę jesteśmy w trakcie wędrówki, uświadamiamy sobie, w jak psychodelicznym stanie może znaleźć się umysł wspinacza na dużych wysokościach. Dzięki przemyślanej koncepcji teatralnej tłumaczy się też, dlaczego wraz z każdym przywoływanym na scenie wspomnieniem z życia Rutkiewicz zaczynamy symbolicznie podróżować w czasie. „Widzimy” tragiczną śmierć jej małego brata od wybuchu bomby, śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa ojca, wypadek ukochanego Kurta Lyncke-Krugera (lekarza z Berlina) na ścianie Broad Peaku, retrospekcje dotyczące wypraw, na których zginęły inne himalaistki, jak Halina Krüger-Syrokomska czy Dobrosława Miodowicz-Wolf ps. Mrówka.
Pozwala to ogarnąć bezmiar cierpienia, którego – mimo wielu sukcesów – doświadczyła w życiu Wanda Rutkiewicz. Od dzieciństwa musiała zdobywać się na więcej niż jej rówieśnicy, temperować własną wrażliwość, głęboko skrywać uczucia, pokonywać lęk i być „tą silną”, szukać kojącego odosobnienia w dalekich Himalajach – właśnie tam, gdzie człowiek mierzy się przede wszystkim z samym sobą i z wolą wejścia na szczyt, a w codzienności najistotniejsza jest prostota i przetrwanie w trudnych warunkach, wreszcie wybrać samotność, aby na chwilę uciec od tej „niewybranej”. Olszak jest tu Wandą, która umiera i w ostatnich chwilach myśli o sobie tak, jakby znów miała 20 lat, choć jednocześnie staje jej przed oczyma całe jej życie. Przepięknie w tym wszystkim zostaje oddana jej relacja z matką, do której Wanda nieustannie się odwołuje, zwraca bezpośrednio jak gdyby ta stała tuż obok; ponieważ ciała zaginionej podczas wyprawy na Kanczendzongę (8586 m n.p.m.) Wandy Rutkiewicz nigdy nie odnaleziono, ponoć jej matka nigdy nie uwierzyła w odejście córki, utrzymywała, że Wanda musiała zejść na drugą stronę góry i żyje w jakimś klasztorze buddyjskim…
Tymczasem na scenie rozgrywa się raz jeszcze dramat z roku 1993. Lidia Olszak zwraca się także po kolei do wszystkich duchów, które mogła podczas tej ostatniej wyprawy „spotkać” Rutkiewicz – będąc na pograniczu świata żywych i umarłych, może nawet bliżej tego ostatniego… Oczywiście te flashbacki czy też przedśmiertne sny rekonstruowane na scenie mogą zrodzić w odbiorcach wiele pytań. Ci, którzy nie znają dobrze życiorysu Wandy Rutkiewicz, zapewne pozostaną nienasyceni, inni zaczną wertować w głowie stronice dostępnej literatury, jak chociażby jednej z biografii najsłynniejszej polskiej himalaistki – „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” z 2017 r., napisanej przez Annę Kamińską, z której wynika, że Wanda w środowisku górskim nie miała zbyt wielu przyjaciół, była skryta, zazdroszczono jej chwały i charyzmy, zarzucano nieustępliwość… Jednak mimo całkowitej determinacji w dążeniu do celu była pełna pasji, lojalna i wrażliwa na ludzką niesprawiedliwość czy – jakże dobrze sobie znane! – cierpienie, i to twórcom spektaklu w pełni się udało przekazać. Himalaistka, dzień w dzień coś sobie lub innym udowadniając, nigdy nie zatraciła swojej wrodzonej szlachetności, była kimś wyjątkowym nie tylko z uwagi na zdobyty (jako pierwsza Europejka) Mount Everest czy (jako pierwsza kobieta) K2.
Lidia Olszak po spektaklu w rozmowie z widzami podkreśliła, że ma z Wandą Rutkiewicz wiele wspólnego i że za wszelką cenę chce pokazywać w Polsce „Ostatnie 300 metrów”, wierząc, że temat jest tego wart, nawet jeśli niełatwo jest w pandemii znaleźć sponsorów całego przedsięwzięcia. A ja dodam od siebie, że chciałoby się widzieć na co dzień więcej sztuk o tak wysokich walorach artystycznych, intelektualnych, humanistycznych… I zagranych z takim oddaniem, tak doskonale warsztatowo i prawdziwie. To teatr tej klasy, że broni się i wtedy, gdy akurat nie jest grany w krakowskim Teatrze Bagatela, ale gościnnie w kinie Luna w Warszawie, na niekonwencjonalnej scenie przed ekranem kinowym. Biorąc pod uwagę, że warszawski pokaz odbył się podczas Nocy Himalajskiej, jako wstęp do filmowych projekcji i prelekcji ekspertów, nie można sobie wymarzyć lepszych adresatów tego wprawdzie kameralnego, ale jednak widowiska. To tym ważniejsze, że Wanda Rutkiewicz w Warszawie mieszkała i należała do klubu wysokogórskiego do 1973 r., w tym mieście żyła, planowała wyprawy, snuła marzenia.