Opowieść o dobrym ojcu
Był moim bohaterem. Nie dlatego, że był moim ojcem, choć, oczywiście, pozostaje to nie bez znaczenia. Ale przede wszystkim dlatego, że w tym ojcostwie był bardzo ludzki i jako ojciec dał z siebie wszystko. Wierzę, że właśnie takich bohaterów nam dziś trzeba.
Mój tata był synem lekarki i dyplomaty. Rodzice mieli za sobą żołnierską przeszłość. Matka w czasie II wojny światowej była łączniczką AK, a ojciec partyzantem od „Zapory”. Mama taty przed laty pracowała w szpitalu, w którym leczono na chorobę Heinego-Medina brata mojej mamy. W ten sposób rodziny się poznały. Tata o swoim dzieciństwie mówił: „Usypiałem, słuchając pełnego miłości szmeru głosów moich rodziców”. Dziadkowie trwali w małżeństwie blisko 60 lat, aż do nagłej śmierci dziadka, który odszedł w Dzień Dziecka, moja babcia odeszła osiem lat później, w 2014 r., w wieku 88 lat, w Dzień Babci. Mój ojciec przeżył ją o zaledwie siedem lat, szokując swoją śmiercią wszystkich, którzy go znali.
Sztorm i nurkowanie
Młodość mój tata spędził w Tunezji, którą wraz z rodzicami wspominał później jako raj na ziemi. Podobno był w tamtym okresie tak wysportowany, że prawie reprezentowałby kraj w rzucie oszczepem na igrzyskach olimpijskich, ale babcia się na to nie zgodziła, oznajmiając: „Masz zdać maturę”. O ile mama taty kochała dalekie podróże, o tyle jej syn uwielbiał nurkować i żeglować. Ponoć nawet przeżył na Morzu Śródziemnym sztorm, 12 w skali Beauforta. Dobrze wychowany, choć zawsze miał własne zdanie, z natury nerwus. W pracy zawodowej odznaczał się dużymi umiejętnościami dyplomatycznymi, zapewne po swoim tacie. Znał kilka języków, był ekonomistą i zdobywał w swoim zawodzie nagrody za osiągnięcia w przemyśle polsko-francuskim. Prywatnie interesował się historią (jego ulubiona książka to biografia Aleksandra Wielkiego), sportem i przyrodą. Zaszczepił mi wielką miłość do drzew. Natura obdarzyła go też pięknym głosem i wrażliwością na sztukę, szczególnie tę, którą tworzyła moja mama i my, jego córki. Bardzo nam kibicował.
Mężczyzna do zdobywania
Moi rodzice poznali się w chwili, gdy tata był już w Polsce. Zarówno on, jak i mama mieli za sobą nieszczęśliwe miłości (mama nawet zdążyła odwołać ślub!). Ponieważ rodziny się już znały, pierwsze spotkanie mamy i taty nastąpiło w naszym domu rodzinnym. Tata wywarł piorunujące wrażenie. Był zupełnie inny niż chłopcy w jego wieku: długie włosy, spodnie dzwony, kolorowa apaszka na szyi, a przy tym dużo wyższy i silniejszy niż koledzy-plastycy w otoczeniu mojej mamy, reżyserki teatralnej, malarki, autorki i wykonawczyni muzyki. Bogna była drobną, urodziwą blondynką i bardzo chciała zwrócić na siebie uwagę Janusza. W związku z tym pewnego razu zaprosiła go na przyjęcie, na którym jedynymi gośćmi byli jej adoratorzy. Innym razem przyszła do niego przebrana za przesyłkę pocztową. A kiedy wyjechali razem na narty, to mama, choć nie potrafiła dobrze jeździć na nartach, nie tylko dzielnie przeszła część trasy na Kasprowy Wierch, lecz także bohatersko zjechała. Kiedy już myślała, że zdobyła serce ukochanego, okazało się, że jeszcze musi z nim zaliczyć wieczorny basen, a bardzo się bała wody... Cóż, Janusz zakochał się do szaleństwa, nie miał już wyjścia. Nie oznacza to, że nigdy nie było między nimi niesnasek. W początkach narzeczeństwa czy małżeństwa nie brakowało nieporozumień. Raz nawet moja mama wyrzuciła pierścionek zaręczynowy i obrączkę na bruk, bo się o coś strasznie obraziła. Mój tata musiał to wszystko z ulicy w deszczu zbierać i z powrotem powkładać na palce mojej mamy. Ale to nie miało znaczenia, bo ponad tym wszystkim była miłość, która z biegiem lat tylko wzrastała.
Ekonomista i artystka
Rodzice świetnie się uzupełniali. Tata śmiał się, że jest „naciągaczem”, bo naciąga płótna na dwumetrowe ramy, aby moja mama mogła malować wielkoformatowe olejne obrazy. Moja mama jako multiartystka od zawsze ma rozmach w swoich wizjach artystycznych i nie każdy może za nią nadążyć, lecz ojciec nie miał z tym problemu i był w tym szczęśliwy. Kiedy moja siostra była mała, rodzice wyjechali za pracą do Francji. Ja przyszłam na świat już w Paryżu. Za granicą nie było im łatwo. Wbrew oczekiwaniom żyli w biedzie, nękani przez Służbę Bezpieczeństwa, mające Polonię na celowniku. Ponieważ tata kategorycznie odmówił współpracy z SB, straszono go, że ryzykuje życie bliskich. Mama bardzo to odchorowała. Ponadto wyjazd skutecznie oderwał ją od polskiego środowiska artystycznego. I chociaż we Francji zdobyła szereg nagród w dziedzinie sztuki, to po powrocie do kraju mój tata robił wszystko, aby na nowo mogła się odnaleźć na polskim gruncie. Rodzice przebudowali garaż na kieszonkową galerię autorską i teatr. Regularnie też prezentowali prace mamy na różnych wystawach w Polsce i poza jej granicami, zwykle łącząc wyjazdy z biznesowymi delegacjami taty. Zdarzały się też aukcje charytatywne z udziałem prac mamy. Gdy raz zbyt abstrakcyjny w wymowie obraz mamy się nie sprzedał, kupił go tata. W ten sposób chciał dać wyraz swojej miłości i szczerego uznania dla sztuki swojej żony.
Trzy dzwony
Zainteresowania moich rodziców szczęśliwie pozostawały ze sobą zbieżne. Tata czytał mamie książki, razem spisywali wojenne wspomnienia swoich przodków i wspólnie starali się ich jakoś upamiętnić. Angażowali się w różne inicjatywy społeczne, jeździli z nami w Tatry. Była też w tym wszystkim muzyka. I siostra, i ja zostałyśmy wysłane do szkoły muzycznej, co niegdyś było marzeniem mojej mamy, a nabyte umiejętności wykorzystywałyśmy podczas rodzinnych nagrań płytowych. Któregoś razu mama nagrywała z nami piosenkę z repertuaru Edith Piaf, zatytułowaną „Trzy dzwony”. Mama śpiewała solówki, a ja, siostra i tata robiliśmy za chórki – dzwoneczek, dzwonek i wielki dzwon. Mój ojciec nie znał nut, więc mieliśmy umówiony sygnał, na który miał wchodzić ze swoim tubalnym „bam”. Szturchałam go wówczas łokciem w brzuch, bo sięgałam mu wtedy mniej więcej do pasa.
Ostatecznie mój tata muzycznie tak się rozkręcił, że wraz z mamą zaczął uczęszczać na profesjonalne lekcje śpiewu, a z czasem przygotowywać się także do występów w duecie. To był złoty okres w życiu naszej rodziny. Jeśli tacie w ogóle zdarzyło się gdzieś wyjechać zawodowo bez mamy, to wracał do niej jak na skrzydłach. Latem odpoczywaliśmy razem w górach, co rozbudzało moją dziecięcą wyobraźnię. Z tatą nie bałam się burz, niedźwiedzi, ciemności. Absolutnie niczego. Jeśli w ogóle się czegoś lub o coś bałam, to tylko o niego.
Wypadek z bramą
Mój tata kilka razy w życiu uniknął śmierci. Najdotkliwszy był ostatni raz. Z niewiadomych przyczyn wyrwał do przodu jego własny, zaparkowany samochód, przy którym akurat stał, i wciągnął go pod koła, po czym wybił bramę i zatrzymał się na stojącej po drugiej stronie ulicy latarni. Oszołomiony tata wstał i kuśtykając, przyszedł do mamy i opowiedział jej całe zdarzenie. Mama nie mogła uwierzyć, że można mieć wypadek samochodowy, w którym nie ma sprawcy. Zadzwoniła do mnie, wyjaśniając, że „tata miał wypadek z bramą”, co brzmiało jeszcze bardziej niewiarygodnie niż prawda. Nogę, po której przejechał mu samochód, miał wprawdzie posiniaczoną, ale nic innego mu nie dolegało. Innym razem podziobały go gawrony. Tata znalazł w ogrodzie pisklaka, który wypadł z gniazda i chciał go uratować, ale ptasi rodzice źle zrozumieli jego intencje. Do wszystkiego w życiu odnosił się z poczuciem humoru i sam niejednokrotnie wywoływał u innych uśmiech, zwłaszcza gdy prowadził na smyczy wielkiego psa bernardyna, na ramieniu mając sporych rozmiarów rudego kota, maine coona. I tylko jedno go bardzo irytowało – gdy ktoś krytykował jego bliskich. Nie pozwalał na to. Dla niego wszystko, co kochał, było najlepsze i nie do zastąpienia.
Tato, o czym myślisz?
W marcu 2021 r. całą rodziną zachorowaliśmy na COVID-19. Mimo że tata był zdrowy i sprawny, w odróżnieniu od mojej już ledwo chodzącej mamy, to właśnie on z tej choroby nie wyszedł. W dniu, w którym kończyłam izolację we własnym mieszkaniu, musieliśmy wezwać do taty karetkę. Pędziłam przez miasto taksówką, aby zdążyć go zobaczyć, nim do niej wsiądzie, jeśli się w ogóle na to zdecyduje. Przecież w zasadzie nigdy się z mamą nie rozstawali! Nigdy nie zapomnę, jak stałyśmy z siostrą na ulicy, mama w oknie, i, mimo późnej pory, wołałyśmy głośno, że go kochamy. Wtedy ostatni raz widziałam mojego tatę. Sam wszedł do karetki. A potem już tylko tygodniami leżał pod tlenem. Przez kolejne dni wraz z siostrą ratowałyśmy w domowym leczeniu mamę, wiedząc, że tata musi do niej wrócić, z ojcem wymieniając esemesy. W niektórych pisał mi to, co z jego perspektywy było w danym momencie najważniejsze, jak np.: „kupcie żwirek dla kota”, w innych bardziej uroczyście: „zaopiekuj się mamą i sobą, bądź szczęśliwa w miłości”. A kiedy pytałam go, o czym myśli, zawsze odpowiadał – że o nas.
*
Janusz Baczyński. Mój tata. Odszedł 16 kwietnia 2021 r., w wieku 69 lat. Dwa dni wcześniej był intubowany w Szpitalu Narodowym, w nocy z 15 na 16 kwietnia przewieziono go w trakcie reanimacji do Szpitala MSWiA w Warszawie. Jedno jest pewne – nigdy nie chciałby umrzeć po mojej mamie, Bognie Lewtak-Baczyńskiej. Rodzice 19 i 20 czerwca 2021 r. obchodziliby 45-lecie małżeństwa. A ja wiem jedno – czuję mojego tatę w sobie. Bohaterowie są nieśmiertelni.