Gdy wszystko zależy od punktu widzenia [o filmie „Najgorszy człowiek na świecie”]
„Najgorszy człowiek na świecie” to zdecydowanie jeden z najlepszych norweskich filmów i poważny kandydat do Oscara wśród filmów nieanglojęzycznych. Doczekał się również nominacji do nagród BAFTA oraz nagrody dla najlepszej aktorki w Cannes – Renate Reinsve stworzyła postać przekonującą, autentyczną, naturalną w każdym słowie, w każdym geście.
Jej bohaterka (nomen omen – Julie, co siłą rzeczy nasuwa skojarzenia z „Romeo i Julią” Szekspira) jest pogubiona, nieustannie poszukuje swojej drogi życiowej, ledwie obierze dany kierunek, a już zawraca. Nie kręci się jednak w kółko – z każdej życiowej przygody wychodzi bogatsza o nowe doświadczenia i inspiracje. A choć nie jest przesadnie ambitna, to z pewnością twórcza i uwielbia chłonąć uroki życia całą sobą. I wszystko przychodzi jej dość łatwo, może nawet zbyt łatwo, i dlatego nie zawsze w porę otrzymywane od losu łaski docenia. Już w prologu dowiadujemy się, że z uwagi na świetne wyniki dostała się na medycynę, po konstatacji, że bardziej interesuje ją mimo wszystko dusza niż ciało, postanawia zmienić studia na psychologię, aż wreszcie odkrywa, że najbardziej pociąga ją świat zmysłowy, raz jeszcze dokonuje drastycznych zmian i zatrudnia się w miejskiej księgarni po to, aby móc pójść na kurs fotograficzny. Wtedy właśnie poznaje starszego od siebie Aksela (Anders Danielsen), artystę i autora popularnych komiksów. Mimo pewnych wątpliwości para decyduje się na związek, niewykluczone, że Julie w jakiś sposób intryguje to, co na pozór wydaje się nietypowe czy trudno dostępne. Ich relacja na przekór wszystkiemu jest udana, choć rzeczywiście różnią ich oczekiwania i życiowe potrzeby. Aksel marzy o założeniu z Julie rodziny, na co dziewczyna i po 30. urodzinach nie wydaje się gotowa. Bardzo możliwe, że nie tylko taki ma charakter, lecz także odcisnęły na niej piętno stosunki rodzinne i ojciec, który porzucił swoją rodzinę, by zacząć z inną, całkiem od zera. Julie zdaje się mieć w sobie zakodowany ten schemat. A chociaż ostatnio wielu psychologów dementuje pogląd jakoby przeciwieństwa się przyciągały, uznając, że najważniejsze, aby dwoje ludzi łączyła wspólna płaszczyzna porozumienia i że każda dojrzała jednostka powinna być „kompletna” i nie wymagać od nikogo uzupełnień, to w tym wypadku Aksel podkreśla, że kocha Julie za to, jaka jest i cieszy się, że go dopełnia, a jej niezdecydowanie może być dla niego nawet piękne. Byłby gotów zrezygnować z własnych aspiracji, byleby Julie z nim została, a przynajmniej tak deklaruje. Jednocześnie ma swoje życie, swoje zainteresowania, jego uczuciowe wybory nie wynikają z braku pomysłu na siebie. Wydaje się, że Aksel potrafi żyć w przemyślanym, spokojnym i stabilnym, ale i niepozbawionym uczucia związku. Lecz dla Julie to za mało, ona pragnie czegoś więcej… Jest w takim punkcie, w którym nie dostrzega się, że być może stajemy się przy kimś coraz lepsi, a bardziej szuka się akceptacji dla najgorszej wersji samego siebie. I właśnie wtedy poznaje przesympatycznego Eivinda (Herbert Nordrum), który w odróżnieniu od Aksela nie jest ani artystą, ani intelektualistą, ale po prostu dobrym, zabawowym i zauroczonym Julie chłopakiem. Bez wątpienia między tą dwójką jest spore przyciąganie. Julie chce zrobić coś szalonego, przestać pytać i analizować, rzucić się w wir wydarzeń. Eivind z kolei jest zmęczony związkiem z Sunnivą, społeczniczką walczącą o poprawę warunków życia na ziemi, fanatyczną w swoich poglądach, choć skądinąd działającą w słusznej sprawie (czy raczej „sprawach”, bo i o mniejszościach etnicznych, i o szeroko pojętej ekologii tu mowa, a tematy z dnia na dzień się mnożą…). I cały konflikt w filmie opiera się na tym jednym dylemacie – kogo Julie wybierze i czy będzie to dobra decyzja?
Cóż, z perspektywy rozwoju naszej bohaterki, każdy wybór, jakiego dokona w zgodzie ze sobą, jest dobry, bo oddaje jej aktualny stan ducha, jej potrzeby. Problem polega na tym, że nie da się zrobić w życiu pauzy, aby sprawdzić ileś różnych rozwiązań dla danej sytuacji. W jednej ze scen zostaje to nam dowcipnie zasugerowane – że Julie najchętniej uciekłaby ze swojej codzienności z Akselem do Eivinda, zatrzymując na chwilę czas. To jednak nie jest możliwe, zwłaszcza gdy po jakimś czasie Aksel otrzymuje diagnozę raka w fazie terminalnej…
Bardzo ciekawie i zaskakująco plotą się losy tej trójki, portrety psychologiczne każdej z postaci są dziwnie znajome, a przy tym niebanalne. Nie dziwi nominacja do Oscara także w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny (Joachim Trier, Eskil Vogt). Reżyser filmu Joachim Trier nie osądza swoich bohaterów, ale raczej się im przypatruje. Jak i Julie, która wyrzuca Akselowi, że czuje się jakby była widzem we własnym życiu, że pragnie w nim bardziej zaistnieć. Notabene, w finale opowieści na własne życzenie takim widzem i tak się stanie – biernym uczestnikiem jest ten, kto niczego nie doprowadza do końca. Julie będzie więc patrzeć na ludzi ze swojej przeszłości, którzy zrealizowali to, z czego sama zrezygnowała. I jedno jej zostanie – aparat fotograficzny, który był z nią, gdy poznała Aksela, którym robiła mu ostatnie zdjęcia i który odtąd stał się bodaj najbardziej stałym elementem jej życia, pasją, zawodem, pretekstem do spotykania ludzi.
Można się zastanawiać, co właściwie Trier próbuje nam powiedzieć. Że niczego nie należy odkładać w czasie, bo nagle może się okazać, że jest już dla nas za późno…? Czy też uspokaja, że każdemu przydarzy się to, co mu pisane i bez względu na wszystko Aksel i Julie i tak nie stworzyliby szczęśliwej rodziny z uwagi na chorobę mężczyzny. Chyba że wierzyć w cuda – jedni mówią, że ludzie szczęśliwi cieszą się lepszym zdrowiem i że miłość leczy, drudzy, że zabierani z tego świata przedwcześnie są ci, którzy już wiele osiągnęli (kontrowersyjna teza). A jeszcze inni, że wszystko jest dziełem przypadku i to tylko człowiek obsesyjnie doszukuje się w każdym szczególne sensu – stąd też tak wiele interpretacji zarówno dla życiowych komplikacji, jak i dla mało skomplikowanych zdarzeń.
Jest także pewna przewrotność w tym nad wyraz ciepłym i dającym do myślenia obrazie. Eivind czuje się najgorszym człowiekiem na świecie, gdy zaczyna czuć coś do Julii, pomimo że początkowo trwa w zupełnie innej relacji. A ostatecznie to wszystko ludzkie, nasi bohaterowie nie mogli przewidzieć, że życie postawi ich na swojej drodze (aczkolwiek wygląda na to, że Julie podświadomie chciała dać się życiu zaskoczyć). I co ciekawe, to Eivind, który jako jedyny naprawdę nie chciał mieć dzieci, doczeka się własnej rodziny. Morał z tego taki, że może nie ma ludzi nieodpowiednich, są jedynie nieodpowiednie momenty, w których się spotykamy. Lub inaczej jeszcze: jeśli potrafimy kochać, doceniać to, co mamy i nie boimy się wspólnie stawiać czoła problemom, to być może w każdej relacji się odnajdziemy, ktokolwiek by z nami był. Bo paradoks polega na tym, że filmowa Julie chce więcej życia w życiu, a ostatecznie sama się z niego wycofuje, zamiast przeżyć to, co przeżyć ma szansę. Chociaż wszystko zależy od punktu widzenia, bo można uznać, że może dla Julie ciągłe próbowanie czegoś jest właśnie pełnią tego życia.
„Najgorszy człowiek na świecie” to prosta historia, uniwersalna i bliska wielu z nas, z której Joachim Trier wycisnął absolutne maksimum treści i opowiedział ją oryginalnie oraz w przemyślanej, złożonej z 12 rozdziałów formie. Nie uderzył w melodramatyczny ton, choć nie wszystkie poruszone tu kwestie są lekkie i przyjemne. Nie brak również humoru, ironii i zdrowego dystansu do współczesności. Jednakże nie jest to kino niczego niewymagające od widza – relacje bohaterów należy rozpatrywać przez pryzmat niuansów, podczas seansu warto zatem pozostać bardzo uważnym.