Mikołaj Trzaska: Nie ma się czego wstydzić

26.02.2022
Mikołaj Trzaska

O byciu bohaterem dokumentu muzycznego, o filmach Wojciecha Smarzowskiego i o Krakowskim Festiwalu Filmowym (KFF) z kompozytorem i saksofonistą Mikołajem Trzaską rozmawia Maja Baczyńska.

 

Nie tylko tworzysz muzykę dla kina, ale i zdarzyło Ci się być bohaterem filmu dokumentalnego „Ucho wewnętrzne”.

Tak, i nigdy więcej. To co innego, gdy udzielasz dużego wywiadu na potrzeby wywiadu rzeki, czy ktoś coś o tobie pisze, a co innego, kiedy ktoś za tobą cały czas jeździ. Każe ci wsiadać do pociągu i z niego wysiadać. A już najgorzej, jak przyjdzie do ciebie do domu. Z kamerą, z oświetleniem. A ty masz dzieci i chcesz po prostu zrobić obiad. I marzysz, żeby „oni”, ci z kamerą, już wyszli. Poza tym nie mogę słuchać siebie na ekranie, gadam farmazony. Od pewnego momentu nie wiem, o czym jest ten film. Mogli mnie tam pokazać w stanach granicznych, kiedy padam na ryj, a tego tam praktycznie nie ma. Wiesz, oni byli bardzo kochani, mam na myśli Szymona Uliasza i Magdę Gubałę, ale jak byś zareagowała, gdyby ktoś zapytał Twoją bliską osobę, jak oni moją żonę: „Jak to jest żyć z wariatem?”. Może na pierwszy rzut oka jestem nieokiełznany, ale nie jestem wariatem.

A jednak sporo filmów muzycznych o innych muzykach oglądasz. Spotykamy się w końcu przy okazji KFF, gdzie jest sporo przestrzeni dla kina muzycznego w ramach konkursu DocFilmMusic. Jesteś tutaj jurorem. Jakim kluczem posługiwaliście się przy wyborze filmów?

Przede wszystkim chodziło nam o to, żeby znaleźć film, w którym reżyser będzie blisko bohatera, a z drugiej strony sam będzie w pewien sposób niewidoczny i przy okazji bardzo osobiście opowie o tym, jak widzi muzykę i jak ją słyszy, a nie jak słyszą ją wszyscy inni. Interesowała nas wrażliwość autora, co się dzieje z reżyserem, gdy obcuje z muzyką danego artysty.

 

Chcieliście zobaczyć film, który jest autorski...

...i który w nas coś pozostawi. Dlatego wygrała „Aurora”. Dwójka młodych reżyserów pokazała równie młodą osobę na własny niesamowity sposób i w takim świetle, że musieliśmy uznać tę historię za najlepszy film. Pomimo że muzyka, którą Aurora wykonuje, nie jest dla mnie sama w sobie tak silnym argumentem. Za to film był ciekawie nakręcony, zmontowany i udźwiękowiony. Naprawdę słyszałem ciekawszą muzykę na naszym festiwalu, oczywiście to jest moje zdanie! Ale w filmie o tej wokalistce było to „coś”. Postać Aurory nas na ekranie ujmuje, stajemy się częścią jej alkowy. Dostajemy jej fascynujący, bezpretensjonalny, fajny obraz.

 

Ten film dostrzegło także jury studenckie, jest to obraz bardzo komunikatywny. Osobisty punkt widzenia reżysera sprawia, że bohater staje się nam tym bardziej bliski. A wielu twórców o tym zapomina. Skupia się na muzyce i informacjach biograficznych, często zresztą na życzenie samych muzyków, o czym miałam okazję się przekonać, reżyserując mój cykl filmowy „Portrety kompozytorów”. To się jednak zwykle mija z celem, którym jest to, żeby ktoś chciał do danej muzyki sięgnąć po seansie.

Prawie każdy chciałby być nieskazitelnym bohaterem pokazanym w jak najlepszych barwach i to jest straszny błąd. Takie działanie okrawa nas z naszych najgłębszych treści, z autentyzmu. Jeśli tak chcemy robić kino muzyczne, jakiekolwiek kino, to nie warto.

 

Czy czegoś podczas tegorocznej edycji DocFilmMusic na KFF Ci zabrakło?

Wśród filmowanych bohaterów zabrakło mi kogoś takiego, kto spiera się z tworzywem muzycznym, szuka języka, traci na tym zęby. Chciałbym coś takiego zobaczyć. Nawet w filmie o Milesie Davisie nie było pokazanej jego walki z dźwiękiem, z frazą. A ja chciałbym się dowiedzieć, jak to się stało, że miał właśnie taką frazę, a nie inną. Chciałbym zobaczyć, dlaczego on się stara i walczy o ten z pozoru muzyczny detal, który koniec końców czyni go wielkim i stanowi jego tożsamość. Dlaczego Davis, nagrywając swoje płyty, stał się przełomem dla muzyki tamtych czasów? W konkursowym filmie „Miles Davis. Ikona jazzu” niestety tego nie ma. Otrzymujemy garść informacji, które na dobrą sprawę już znamy...

 

Czyli „Davis wielkim muzykiem był”.

Tak. To nie był film, który zatrzymał czas, choć sam Miles Davis właśnie się tym zajmował. To był być może istotny film, który należy oglądać w szkole czy emitować w telewizji, ale niekoniecznie pokazywać na festiwalu artystycznym.

 

Czyli jednak kluczem jest temat i sposób jego pokazania. Nie wystarczy wziąć na warsztat mniej lub bardziej znanego muzyka. Choć, swoją drogą, dość trudno jest zrobić film o nieznanym artyście.

Na to pytanie bardzo fajnie odpowiedział Brett Morgen („Cobain: Montage of Heck”, „Crossfire Hurricane”), szef jury konkursu DocFilmMusic, gdy takie pytanie padło z sali po pozakonkursowej projekcji jego filmu. Odpowiedział, że robiąc dokument o znanym artyście czy zespole, musi mieć bardzo dużo archiwów. Mało znani artyści tych archiwów po prostu nie mają. Ale jaką odwagą musi się kierować reżyser, który chce zrobić wszystko od początku, ktoś musi być tym pierwszym, dokumentalistą i archiwizatorem.

 

A co zrobić, żeby widz jednak przyszedł na taki film o nieznanym artyście? Jesteśmy tak zabiegani, że pójście do kina na pełnometrażowy dokument staje się wyzwaniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nie jest to kino dynamiczne. Trochę jak z operą... Wiele osób mówiło mi o tym na festiwalu, choć przecież KFF ma już wyrobioną publiczność. Czy rzeczywiście nasza percepcja w ostatnich latach tak się zmieniła, czy może jest to kwestia tego, że dokumenty, które powstają, są jednak za długie?

To jest problem cywilizacji i dzisiejszych czasów. Sztuka w kulturze masowej nastawionej na spożycie jest zjawiskiem dodanym. Kiedyś kultura była faktem podstawowym. Jesteśmy zapracowani, ale właśnie po to jest sztuka, żeby zatrzymać czas i żebyśmy my sami mogli się zatrzymać.

W programie festiwalu znalazł się też w Kinie pod Wawelem, w plenerze, film, na którym stałem w deszczu z parasolem 2,5 godziny i oglądałem, i się nie ruszyłem z miejsca. Dokument powinien zawierać cechy dobrej fabuły. Jeśli nawet wiem, że Kurt Cobain na końcu filmu umrze, to przynajmniej w trakcie oglądania chcę być zaskoczony różnymi wydarzeniami z życia opowiedzianymi językiem nieznanym mi wcześniej. W czasie konkursu odrzucaliśmy filmy, które ewidentnie manipulowały widzem, których twórcy chcieli przedstawić bohaterów w cudownym albo zagmatwanym świetle.

 

Chciałam jeszcze zapytać o Twój występ podczas finału festiwalu. To było od początku wiadome, że wystąpisz na gali?

Powiem prawdę. Dyrektor Krzysztof Gierat zadzwonił do mnie, żeby mnie zaprosić jako członka jury. Powiedziałem mu: „To są cztery dni siedzenia i oglądania filmów, to jest bardzo odpowiedzialna praca. Chciałbym przyjechać, ale też coś zdziałać, mam taki zwyczaj. Pozwól mi zagrać koncert”. On miał taką koncepcję, żebym zagrał z zespołem Kroke. Doszedłem do wniosku, że tego jednak nie zrobię, więc wpadł na pomysł, by dać mnie na dzień otwarcia albo zamknięcia. Tak jak to zrobił Jerzy Maksymiuk w zeszłym roku. Przyjechałem dzień po rozpoczęciu i widziałem, że im bardziej się zbliżał dzień zakończenia, tym bardziej, wydawało mi się, Krzysztof był zestresowany, co też może się wydarzyć, gdy przyjdzie Trzaska i wygarnie solowy koncert na saksofonie. To koncert galowy, duża publiczność, bo kino Kijów nie jest małe. Myślę, że początkowo myślał, że gram muzykę dość miłą, ale im dłużej trwał festiwal, tym więcej mógł mieć wątpliwości, wypytywał mnie, co się będzie działo, chyba zobaczył na YouTube, co robię, a do tego minęliśmy się kilka razy i gdy pytał mnie, czy idę dziś na ten czy inny festiwalowy koncert, odpowiadałem: „nie...”.

 

To nie wróżyło dobrze...

Cieszę się jednak, że mi pozwolił.

 

Co czułeś na tej scenie? Publiczność była nieprzygotowana na to, co się wydarzy, a Ty nie chciałeś zejść! Byłeś w swoim żywiole.

Koncert solo to zawsze jest bardzo intymna sytuacja. Kiedyś myślałem, że muszę zabrać publiczność w inny wymiar, potem dopiero zrozumiałem, że chodzi o przyciągnięcie ludzi do rzeczywistości, swojej oczywiście, ale zupełnie realnej. Najważniejsze, poczułem, że ludzie mnie słuchają. To jest punkt odniesienia, słuchają historii. Czułem, że jak nie zejdę teraz, to już będę musiał zostać.

 

Czym się kierowałeś przy doborze utworów na ten występ?

A był jakiś dobór utworów? Nie było. Grałem totalnie „z czapki”.

Na koniec zagrałeś nawet muzykę z „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego.

W końcu to muzyka filmowa.

 

Twoja muzyka jest dość awangardowa. Szczególnie w filmach Smarzowskiego. Ale to tam działa.

No tak, ale jak oglądasz jego filmy, to rozumiesz, dlaczego nie wygrywam na takim Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Wiesz dlaczego? Bo musiałbym to tutaj, w Krakowie, zagrać, prosto w twarz.

 

A czy z tego powodu filmy Smarzowskiego są dla Ciebie najważniejsze?

Dla mnie właściwie każdy film Wojtka jest ważny. Jak film się kończy, to już wtedy nie mogę z nim nic zrobić, ewentualnie tylko wydać płytę z muzyką. Dla mnie ważny zawsze jest ostatni film. Potem myślę już o następnym, zwalniam w swoim biologicznym dysku miejsce na następną produkcję.

 

Odważne tematy Ci się trafiają.

Tak, innych chyba nie rozumiem, we wszystkim, co robię, muszę czuć słuszność sprawy. Z Wojtkiem nas łączy wrażliwość. Tak się poznaliśmy.

On mnie poznał jako zwykłego saksofonistę, ja jego, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie reżyserem. Byłem na jakiejś jego premierze Teatru Telewizji. Potem poszliśmy na mój koncert. Po nim napiliśmy się wódki i w ten sposób zaczęliśmy gadać, czytać scenariusze i tak dalej. Wojtek bierze też bardzo wrażliwe tematy, bliskie mojemu sercu.

 

Wołyń” właśnie zainteresował ludzi wrażliwych na historię.

Wojtek jest czuły na traumę. Ten film mógł być o Rwandzie, o każdej masakrze, którą uczynili ludzie ludziom. Opowiada o tym, skąd się bierze zło i co się wydarza, kiedy już jest za późno i nie można go zatrzymać. To głęboki moralitet. Takie jest kino robione przez człowieka niezwykle silnego, odważnego, ale też wrażliwego. Potrzebuję takiej pracy, ona mnie oczyszcza, jestem bardzo dumny, że mogę z nim pracować. To on ze mnie zrobił kompozytora muzyki filmowej. Poniekąd przez to zepsuł mi życie, bo przecież nie było tego w moich planach. Nauczył mnie jednak czegoś, co pozwala mi pracować z innymi reżyserami.

 

A wyjdzie płyta z muzyką z „Kleru”? To właśnie ona była w tym roku nominowana do nagrody za polską ścieżkę dźwiękową roku na wspominanym Festiwalu Muzyki Filmowej.

Tak, będzie. Wrócę do domu i puszczę tę płytę do masteringu.

 

Dlaczego tak trudno było ją wydać? Przecież to jest świetna muzyka!

Niektórzy producenci w ogóle o to nie dbają. A tak naprawdę na „Klerze” można było zrobić jeszcze dodatkowy biznes. Zespoły metalowe zarabiają największe pieniądze nie na płytach czy na biletach na koncert, tylko na koszulkach. Więc zrobiłem akcję w stylu Polak potrafi. Zebrałem trochę kasy. W tym czasie znaleźli się sponsorzy, ale musiałem wykonać taki pierwszy ruch, aby ich zainteresować. Trochę było mi wstyd. Ale pomyślałem sobie – czy ja mam tego nie wydawać tylko dlatego, że jest mi wstyd?

 

Wywiad ukazał się w Presto #25: CZAS

projekt: Anastazja Pazura

Presto #25: CZAS

Numer o tym, czego nie ma Podróże w czasie są bardziej kuszące niż te w przestrzeni. Nogi, rowery, samochody, pociągi, samoloty, promy kosmiczne. Przestrzeń

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.