Dawni i nowi mistrzowie stylu [koncert w Narodowym Forum Muzyki]
Kiedy wybieram się na koncert utworów znanych, lubianych, wybitnych, zabieram ze sobą czujnik przypraw i smaków, zestaw niekoniecznie podręczny, bo ten zwykle ma standardowe wyposażenie. Mój detektor nastawiony jest na czułe częstotliwości odbioru. Lubię być zaskakiwana.
Podczas sobotniego koncertu „w dawnym stylu” dyrygencki pulpit był pusty. Dyrektor Narodowego Forum Muzyki Andrzej Kosendiak, który przygotował Orkiestrę Leopoldinum, nie kierował zespołem ze względu na kontuzję ręki. Na posterunku – nie do końca dyrygenckim – stanął koncertmistrz Christian Danowicz. Przyznam, że jakkolwiek praktyka wykonywania utworów, szczególnie tych dawnych, bez obecności maestro, nie jest przecież rzadkością, to podczas koncertu odczuwałam brak mentorskiego gestu. Sprawia mi radość, kiedy mogę obserwować, jak zespół w czasie rzeczywistym reaguje na ruch dyrygenta, który jest i mózgiem, i sercem tego muzycznego organizmu.
Koncert otworzyła II suita h-moll Jana Sebastiana Bacha skomponowana dla miłego spędzania czasu, ot, zestaw koncertowych tańców. Jest to więc muzyka użytkowa w najlepszym tego słowa znaczeniu, gdzie „eleganckość” przeplata się z prostotą tańców – niekiedy ludowych. Niektóre części suity („Bourrée”, „Menuet”) w wykonaniu Orkiestry Leopoldinum brzmiały odrobinę przysadziście. Ładne wykończenie fraz zauważyłam natomiast w słynnej części „Badinerie”, gdzie barwnie i lekko rozkwitało pod palcami Massima Mercelliego fletowe wypełnienie akordu h-moll w akompaniamencie. Nie przekonał mnie natomiast sposób frazowania w „Polonaise”, tańcu osnutym na melodii „Wezmę ja kontusz”.
Po suicie h- moll zabrzmiał utwór kolejnego barokowego giganta, tego, którym Bach chciałby być, gdyby nie urodził się Bachem. Händel tworzył koncerty organowe jako przerywniki czy wstawki instrumentalne do swoich oratoriów wystawianych w Covent Garden. A że twórca „Mesjasza” był również przednim organistą i improwizował pysznie (J. Matthenson mawiał, że tylko Bach może mu dorównać), to jego występy przyciągały tłumy słuchaczy. Koncert F-dur HWV 295 ma corellowską, pięcioczęściową budowę, z tego trzecia jest improwizowana. Uroczy podtytuł „Kukułka i słowik” świadczy niezbicie o tym, że nie należy spodziewać się monumentalnych brzmień. Tej nieco „divertimentowej” gracji zabrakło Orkiestrze Leopoldinum, a śpiew ptaków, który w solowej partii organów w drugiej części händlowskiego koncertu mógłby rozświetlić muzyczne przestrzenie filigranową lekkością, czeski organista Robert Hugo zgasił nieco sepią. Część trzecia, oznaczona jako organo ad libitum, jakkolwiek zagrana była kunsztownie i według wszelkich prawideł sztuki, nie porwała mnie do lotu. Ożywienie przyniosła natomiast ostatnia część koncertu. Tu narracja płynęła wartko i ożywczo.
Ostatnim punktem programu przed przerwą była improwizacja organowa Roberta Hugo. Jego artystyczne i naukowe zainteresowania skoncentrowane są wokół muzyki barokowej, głównie czeskiej i środkowoeuropejskiej. Z myślą o wieczornych improwizacjach, z zaproponowanych przez melomanów utworów przygotowane zostały losy. Ku rozczarowaniu prowadzącego koncert Grzegorza Chojnowskiego, nie został wybrany ani utwór Heleny Vondráčkovej, ani Karela Gotta. Jowialna atmosfera prysnęła, kiedy okazało się, że Hugo zaimprowizuje do słynnego Adagio g-moll Tomasa Albinoniego. Warto wspomnieć, że autorstwo „barokowego hitu” to nic innego jak muzyczna mistyfikacja. Prawdziwym twórcą utworu był bowiem włoski muzykolog, biograf Albinoniego, Remo Gizotto, który skutecznie wmówił muzycznemu światu kłamstwo, że oto odnalazł w gruzach Biblioteki Drezdeńskiej fragment orkiestrowej partii basu continuo nieznanego utworu barokowego kompozytora. Chociaż od czasu ujawnienia mistyfikacji minęło prawie czterdzieści lat, to pogłoska ta zakorzeniła się i trwa do dziś. Improwizacje Roberta Hugo miejscami brzmiały frapująco. Klimaksy i liczne modulacje oraz wędrówki po cytatach muzycznych niewątpliwie świadczą o niebanalnej wyobraźni organisty oraz jego erudycji artystycznej. Czy jednak wykorzystał gigantyczne możliwości brzmieniowo-barwowe wrocławskich organów…?
„Colas Breugnon” Tadeusza Bairda uwielbiam od zawsze. Najpierw poznałam kompozycję, zachwyciłam się liryczną emocjonalnością wpisaną w archaizującą poetykę muzyczną, potem z ciekawości sięgnęłam po literacki oryginał – powieść Romaina Rollanda o tym samym tytule. I tak powstał w mojej wyobraźni pakiet doskonały – nasycony w barwach obraz starofrancuskich zakątków, postaci, „dziania się”. Zostałam zabrana w podróż do skarbca człowieka poczciwego (pradziada pisarza), bez pretensji do ulepszania czy wyjaśniania świata. Baird w swoim utworze doskonale uchwycił tę rabelaisowską kreskę, wyostrzoną soczystym humorem. Intencje kompozytora doskonale potrafił wyrazić Massimo Mercelli. Bystra artykulacja fletu podkreślała dowcip i lekkość rollandowo-bairdowskiej snutej narracji. Opowieść ta pełna jest też wątków lekko zadumanych, rozkołysanych pieśniowo. Te fragmenty utworu, które wymagały szerokiego frazowania, Orkiestra Leopodinum grała nasyconym, jednolitym barwowo dźwiękiem, który niósł słuchacza niczym dym z fajki Boniarda. Kiedy jednak rysunek linii melodycznej wymagał delikatnych brzmień lub wykończenia frazy giętką artykulacją czy barwą, zabrakło czułej dłoni dyrygenta i jego przepisu na smak.
„Trzy utwory w dawnym stylu” na orkiestrę smyczkową Henryka Mikołaja Góreckiego to uśmiechnięta riposta skierowana do przyjaciela – Tadeusza Ochlewskiego, który zarzucał kompozytorowi, że tworzy dzieła bezmelodyjne. Po niespełna miesiącu powstał utwór, gdzie nerw melodii opakowany w archaizujące szaty rządzi doskonale. Niewątpliwie spójne, soczyste brzmienie Orkiestry Leopoldinum jest mocną stroną zespołu. Potrafi ona też poruszyć wyobraźnię słuchacza. Przez chwilę gościłam w szesnastowiecznych przestrzeniach Rzeczypospolitej Obojga Narodów i przyglądałam się zabawom tanecznym. Gdybym jednak za sprawą muzyki miała wejść w głębsze zakamarki refleksji, miałabym problem. Jest to bowiem świat subtelności, mieniących się wielopłaszczyzn, które jedynie siódmy zmysł wrażliwego dyrygenta jest w stanie wydobyć z bytu orkiestrowego.
Giovanni Sollima to artysta frapujący. Wirtuoz wiolonczeli oraz kompozytor w swojej twórczości łączy rozmaite kierunki i gatunki. Interesuje go muzyka etniczna, elektroniczna, rock, jazz, muzyka dawna, a także wszelkie postacie minimalizmu. Jego utwory chętnie wykonywane są przez artystów klasycznych, jak i tych, których artystyczne eksploracje dotyczą sztuki popularnej. Dzieło Sollimy „Contrafactus” zagrane za zakończenie koncertu zrobiło na mnie ogromnie wrażenie. Ze skomponowanego w roku 2000 utworu Orkiestra Leopoldinum wydobyła całą pełnię bolesnych emocji. Przejmująco buczane glissanda kontrabasów czaiły się wokół kantylenowego soliloquium fletu, które Massimo Marcelli wykonał z ogromną żarliwością. Utwór ten zostawił we mnie ślad poruszony niepokojem. To dobrze, niepokój jest twórczy!
Na koniec drobnostka. Sama nie wiem, czy lubię, gdy koncert symfoniczny prowadzony jest przez konferansjera, który opowiada anegdoty o tym, że kompozytor taki a taki lubił jeść ziemniaki z kapustą. Nie wiem, czy to w dawnym stylu, czy w nowym, w tonie dobrym, złym czy nijakim, kiedy do solisty zwraca się „panie Robercie”. Nie jestem czepialska, ale…
19.02.2022 r., NFM, koncert „W dawnym stylu”