Oczarowani organami [koncert na 120-lecie Filharmonii Narodowej]
20 maja 2022 r., piątek wieczór. Po wielu latach aktywnego uczestnictwa w kulturze, mogę się przyznać: to dziś usłyszałam w filharmonii koncert, który mną wstrząsnął. I niczym na rockowym show – miałam na plecach dreszcze, w oczach łzy, a oddech przyspieszony. Filharmonio Narodowa – przebudziłaś mnie i na nowo przypomniałaś, za co kocham koncerty muzyki klasycznej!
W programie koncertu na 120-lecie Filharmonii znaleźli się: Raymond Murray Schafer (1933–2021), Lou Harrison (1917–2003) i Gustav Holst (1874–1934). Warto zwrócić uwagę, jak mądrze ułożony został program. Ponieważ frekwencja na widowni była naprawdę imponująca jak na tego typu koncert (jednak dla szerszego grona odbiorców pełen mniej znanych nazwisk), należy wnioskować, że jedna jej część przyszła spragniona nowości, a druga – stęskniona za hitem symfonicznym „Planety” op. 32.
Orkiestrą Filharmonii Narodowej zadyrygował bardzo precyzyjny i zarazem wyróżniający się „scenicznym luzem” Alexander Shelley (który, notabene, we wrześniu 2015 r. jako najmłodszy w historii zastąpił Pinchasa Zukermana na stanowisku dyrektora muzycznego National Arts Centre Orchestra w Ontario w Kanadzie, a w sierpniu 2017 r. zakończył fantastyczną ośmioletnią kadencję głównego dyrygenta Nürberger Symphoniker), zaś za przygotowanie Chóru Żeńskiego Filharmonii Narodowej odpowiadał dyrektor Bartosz Michałowski. Trudną (szczególnie rytmicznie, pod kątem zgrania z perkusistami) partię solową na organach wykonał – uznany przez Alexa Rossa z „New Yorker” za jednego z największych muzyków naszych czasów – Paul Jacobs, w efektownej orkiestrze perkusyjnej znaleźli się natomiast: Mateusz Bednarczyk, Tomasz Bielak, Piotr Domański, Wawrzyniec Dramowicz, Grzegorz Gorczyca, Jan Gralla, Daniel Kamiński, Agnieszka Kopacka-Aleksandrowicz, Roman Orłow i Paweł Pruszkowski.
Wspomniałam, że na słowa uznania zasługuje tu dobór repertuaru – bardzo przemyślany, interesujący, wyważony także pod kątem potencjalnych gustów publiczności. I tak w programie znalazło się polskie prawykonanie około dziewięciominutowego „Scorpius” Schafera. Kanadyjski kompozytor, pedagog i pionier w dziedzinie ekologii akustycznej napisał ten utwór w 1990 r. dla Esprit Orchestra z Toronto i zadedykował go jej założycielowi i dyrygentowi Alexowi Paukowi. „Scorpius” to kompozycja przewrotna, mimo kosmicznego (bo odnoszącego się do gwiazdozbioru) tytułu inspirowana postacią niepopularnego polityka Briana Mulroneya, konserwatywnego premiera Kanady w latach 1984–1993. Bardzo to aktualne także i w naszych czasach, w których jeszcze całkiem niedawno sporo się dyskutowało np. o politycznej wymowie wycofanego z festiwalu Eufonie utworu Pawła Szymańskiego. Ponadto jest tu aspekt kosmiczny właśnie, do którego bardzo zgrabnie nawiązano w drugiej części koncertu „Planetami” Holsta. „Scorpius” to utwór efektowny, zaskakujący ostrymi dysonansami, chropowatym brzmieniem, jakby celową krzykliwością – tutaj jednak broniącą się w ramach założonej przez twórcę formy. „Schafer nie byłby sobą, gdyby nie odniósł się przy okazji do problematyki środowiska i globalnej wioski – w bardziej oficjalnej i cenzuralnej eksplifikacji swojego utworu wspomina o zanieczyszczeniu światłem, które sprawia, że w ludzkiej percepcji odległości ulegają skróceniu, świat się kurczy, staje skończony i zdominowany przez człowieka – czytamy w dołączonym do programu arcyciekawym omówieniu autorstwa Gniewomira Zajączkowskiego i Szymona Żuchowskiego. – I dopiero w ciemnościach dostrzegalne są gwiazdy, które przywracają proporcje i konfrontują nas z przestrzenią, nad którą nie jesteśmy w stanie zapanować”. Frapujące spostrzeżenie, wbrew powszechnym tendencjom afirmujące tajemnicę ciemności, a nie światła.
Z kolei pięcioczęściowy Koncert na organy i orkiestrę perkusyjną, powstały w latach 1972–1973, okazał się absolutną petardą. Zafascynowany niegdyś gamelanem indonezyjskim amerykański kompozytor, uczeń Henry’ego Cowella i Arnolda Schönberga, chętnie eksperymentował z brzmieniem, wykorzystując nawet takie akcesoria, jak kubły na śmieci, puszki czy butle tlenowe i kije bejsbolowe (!). Tutaj włączył sporo idiofonów o ustalonym stroju: czelestę, wibrafon, dzwony, a oprócz tego jeszcze fortepian.
W przypadku Koncertu zwraca uwagę jego struktura – mocne i energetyczne części skrajne przypominają concerto grosso i a to imponują rytmicznym dialogiem, a to symbiozą solisty i zespołu perkusyjnego, podczas gdy środkowe wykorzystują techniki imitacyjne i kontrapunktyczne oraz pozwalają prawdziwie się zasłuchać w organach. W tych ostatnich warto też zwrócić uwagę na fakt użycia specjalnych narzędzi w celu uzyskania brzmienia klasterowego. Dzięki temu otwarcie Koncertu i finał są dla wykonawców niczym dobra zabawa, a dla odbiorców jak wysmakowane show, świadczące o niebywałej wyobraźni, fantazji i pomysłowości kompozytora.
Bardzo ładnie wypadł też akcent na koniec tej części wieczoru, gdy to Paul Jacobs zdecydował się zagrać na bis Fantazję i Fugę g-moll Johanna Sebastiana Bacha. Nie było to bynajmniej przypadkowe – do spuścizny ikony muzyki organowej (i nie tylko) nawiązywał przecież i w swoim Koncercie Harrison… Z uznaniem popatrzyłam, jak światowej klasy dyrygent siada na krześle przeznaczonym w późniejszej części wydarzenia dla skrzypka, aby wysłuchać solowego popisu organisty. A choć Jacobs zagrał nieco pospiesznie, wręcz nerwowo, być może z uwagi na napięcie związane z występem, to przecież zrobił to z pasją i do tego z pamięci (co rzadkie u organistów, ale i u dyrygentów – podczas koncertu Shelley też raczej z pulpitu dyrygenckiego nie korzystał!). Dzięki temu podniósł rangę uczestniczącego w wydarzeniu instrumentu – organów, które dumnie królują w sali koncertowej Filharmonii Narodowej. Niewątpliwie Shelley przypomniał jego zapomnianą tradycję. Przyznam, że głęboko się wzruszyłam, zwłaszcza że Paul Jacobs zagrał jeden z moich utworów, który pamiętam jeszcze z okresu mojej nauki gry na organach w szkole i na studiach.
Jednak mimo tych wszystkich „fajerwerków” i tak serca słuchaczy jak zawsze skradły „Planety”. Doskonale przygotowane (po raz pierwszy wykonane przez Orkiestrę Filharmonii Narodowej w 2015 r. pod dyrekcją Macieja Tarnowskiego), poprowadzone pewną ręką Shelleya, który wydobył z zespołu maksimum niuansów, ale i soczystość brzmienia znaną nam głównie z wypracowanych nagrań studyjnych. Tutaj jednak czuło się podniosłość chwili, majestatycznego tu i teraz, zwłaszcza gdy w ostatniej części, „Neptunie, mistyku”, subtelnie i prawdziwie mistycznie zabrzmiał – tym bardziej że na korytarzu, słyszany w otwartych drzwiach – chór żeński; publiczność uparcie szukała źródła nowego, anielskiego w charakterze dźwięku, tymczasem Shelley doskonale wyczekał ciszę na koniec utworu, nim przyjął owacje na stojąco i pozwolił oddać hołd jeszcze muzykom. Widać było, że „Planety” w porównaniu z jednak trudnym dla orkiestry do rytmicznej synchronizacji „Scorpiusem” są doskonale zgrane, wyćwiczone, niesione natchnieniem dyrygenta. I zagrane z charyzmą, która porusza publiczność do szpiku kości.