Komentujemy FPFF w Gdyni: Choć przewidywalnie, to satysfakcjonująco
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni to wydarzenie, na które czeka się cały rok i które bez wątpienia integruje całe środowisko filmowe. Przyjeżdża na nie branża, krytycy kina, a także jego miłośnicy, którzy chcą najnowsze produkcje zobaczyć na dużym ekranie jako pierwsi.
W tym roku kolejność zdarzeń została nieco odwrócona – niektóre filmy trafiły do kin jeszcze przed festiwalem, pandemia sporo tu namieszała. Mimo to FPFF ściągnął do Trójmiasta tłumy – plaże, jachty-hotele, klub festiwalowy i, oczywiście, sale kinowe… To wszystko było oblegane.
W prezentowanym programie wyraźne było kilka nurtów. Jak zazwyczaj pojawiła się tematyka Holokaustu („Śmierć Zygielbojma”, „Ciotka Hitlera”), niepełnosprawności („Amatorzy”), alkoholizmu i uzależnień (np. „Po miłość” „Powrót do Legolandu”, „Inni ludzie”), walki z systemem (np. „Lokatorka”, „Żeby nie było śladów”, „Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę”, „Prime Time”, w pewnym sensie także wymienieni wcześniej „Amatorzy” i „Śmierć Zygielbojma”), a w tym roku dodatkowo widoczna była ekspozycja wątków LGBT (np. „Magdalena” czy „Hiacynt”).
Zauważalna była też tendencja do powracania do rzeczywistości PRL-u („Żeby nie było śladów”, „Bo we mnie jest seks”, „Zupa nic”…), co samo w sobie jest dyskusyjne. Z jednej strony takie powroty i zrozumienie przeszłości z dystansu są potrzebne, przez pryzmat tamtego czasu możemy poniekąd lepiej zrozumieć uniwersalne zmagania jednostki z opresyjną władzą (co i dziś pozostaje w jakimś stopniu aktualne!). Z drugiej – jednorodna estetyka filmów i brak komentarza do tego, co „tu i teraz” może zniechęcić widza młodego, o osobach spoza Polski już nie mówiąc (choć skądinąd myślę, że słusznie, że to właśnie „Żeby nie było śladów” jest polskim kandydatem do Oscara, niech się czegoś o nas na Zachodzie dowiedzą).
Właściwie w tym wszystkim tylko jeden film tematycznie rzeczywiście się wyróżniał, przynajmniej w Konkursie Głównym, bo w całościowym programie pojawiły się też: transowa, bardzo interesująca muzycznie i koncepcyjnie animacja „Nzara – Głód” w reżyserii Klary Wojtkowskiej (sekcja Polonica) oraz wspomniane wcześniej: polskie science fiction, nawołujący do społecznego przebudzenia „Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę” w reżyserii Michała Krzywickiego, zarazem odtwórcy głównej roli (Konkurs Filmów Mikrobudżetowych) czy pełni uroku „Amatorzy” w reżyserii Iwony Siekierzyńskiej (sekcja Filmy z Gdyni), trafnie diagnozujący niepełnosprawność ludzi sztuki i celebrytów opierających się wyłącznie na przyjętych przez siebie schematach. Ten jeden film w Konkursie Głównym, który wyraźnie odstawał od pozostałych, to „Przejście” w reżyserii Doroty Lamparskiej. Opowieść o wędrówce duszy kobiety, która nie chce się pogodzić z tym, że jej ciało umarło. Niestety ten film był jednak bodaj najgorszym w całym zestawieniu, nie uratowały go nawet zdjęcia Jolanty Dylewskiej czy rewelacyjna – mimo że drugoplanowa i epizodyczna – rola Jowity Budnik. Ogólnie kiepsko grany, reżysersko nieprzemyślany, niemal pozbawiony scenariusza (Maria chce umrzeć i umrze, ale już nigdy nie dowiemy się, dlaczego umarła i po co w ogóle ktoś chce nam o tym opowiedzieć), z powierzchownymi i sztucznymi dialogami, odstręczającą scenografią i kostiumami, do tego nużący i grafomański. Pomysł na film był niewątpliwie ciekawy, nie od dziś toczą się dyskusje o sprawach metafizycznych zakładające rozdzielność duszy od ciała i jej obecność w świecie żywych przynajmniej krótko po śmierci, szkoda tylko, że nie udźwignęli go artystycznie twórcy, oferując widzowi wybitnie kiepską realizację. Pozostaje zagadką, w jaki sposób ten tytuł trafił do Konkursu Głównego, przecież w tym celu umrzeć na ekranie nie wystarczy.
Już dużo lepiej zaprezentowało się „Po miłość” Andrzeja Mańkowskiego w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych. Głęboka i wnikliwa analiza małomiasteczkowej społeczności, w której na straży moralności stoi Kościół. Główną bohaterką tego obrazu jest Marlena (znów rewelacyjna Jowita Budnik), która stara się być dobrą żoną dla swojego męża alkoholika, Zbigniewa. Jednakże pewnego dnia poznaje w internecie przystojnego Senegalczyka Bruna, który wyznaje jej miłość. W tym filmie jest wszystko – i współczesny problem dotyczący iluzorycznego życia w rzeczywistości wirtualnej, i uniwersalna dywagacja na temat przypadku i przeznaczenia, i trafna obserwacja relacji międzyludzkich w konkretnej społeczności oraz problematyka dotycząca niszczącego całą rodzinę uzależnienia. Ponadto Mańkowski w bardzo niebanalny sposób ujął przewijającą się w filmie postać księdza – to już nie jest gnuśny i zaślepiony kaznodzieja, jak to często w polskim kinie bywa, ale człowiek, który naprawdę chce pomóc, a Słowo Boże jest dla niego jedynie narzędziem wspierania ludzi (co znów nie oznacza, że obrane przez niego metody są adekwatne do trudnych sytuacji, z którymi naszym bohaterom przychodzi się mierzyć, ale to już inna kwestia). Równie interesująca wydała się w tym konkursie „Magdalena” ze znakomitymi rolami Magdaleny Żak i Natalii Sikory, fabuła, o której szerzej piszemy tu:
W bardzo ciepły i autentyczny sposób relacje wybrzmiewają natomiast w nagrodzonej Nagrodą Publiczności oraz Nagrodą za Profesjonalny Debiut Aktorski dla Michała Sikorskiego „Sonacie”. „Sonata” w reżyserii Bartosza Blaschkego jest inspirowana prawdziwą historią – opowiada o chłopcu, Grzegorzu Płonce, który pomimo niepełnosprawności (niedosłuch, przez 14 lat mylnie uznawany za autyzm), dzięki wsparciu rodziny, w stosunkowo późnym wieku spełnia swoje marzenia muzyczne. „Sonata” jest doskonale zagrana (świetne role również Łukasza Simlata i Małgorzaty Foremniak!), wiarygodna i piękna w swojej wymowie.
Zapewne podobne ambicje miał Łukasz Grzegorzek w nagrodzonym za reżyserię „Moim wspaniałym życiu”, w którym bohaterka Jo grana przez Agatę Buzek prowadzi podwójne życie tak długo, aż zrozumie, że jedynie prawda naprawdę zjednoczy jej rodzinę. Tutaj jednak nie odczuwamy dylematów bohaterki tak silnie, momentami trudno nam się z nią utożsamić – raczej dostajemy usprawiedliwienie dla jej czynów i gotowy przepis na życie rodzinne (a w każdym razie takie, w którym potrzebujemy więcej swobody).
Dwie nagrody – za drugoplanową rolę męską dla Andrzeja Kłaka i za muzykę dla Teoniki Rożynek (nagroda ufundowana przez Polskie Radio) – powędrowały do filmu „Prime Time”. Fabuła z bardzo dobrą rolą Bartosza Bieleni oraz Magdaleny Popławskiej, oparta na ciekawym pomyśle (młody chłopak bierze w telewizji zakładników, aby u progu nowego tysiąclecia dostać swoje pięć minut na antenie). Niemniej w rzeczywistości jest to – świadoma bądź nie – kalka filmu „Doskonały świat” Clinta Eastwooda, tyle że bardziej powierzchowna i mniej spójna dramaturgicznie. Twórcy w tym filmie ukazują nam obojętność mediów oraz nieczułość i bezradność systemu wobec żywego człowieka, którego psychika przecież nigdy nie jest czarno-biała – oto przestępca zaprzyjaźnia się z zakładnikami, ale to we wspomnianym systemie się już nie mieści, a media obchodzi tylko dopóty, dopóki im zagraża.
Na tym tle dramaturgicznie zdecydowanie broni się „Hiacynt” w reżyserii Piotra Domalewskiego (nagroda za scenariusz dla Marcina Ciastonia, nagroda za charakteryzację dla Darii Siejak oraz nagroda Złoty Klakier Radia Gdańsk dla najdłużej oklaskiwanego filmu) oraz nagrodzone Srebrnymi Lwami i nagrodą za scenografię dla Pawła Jarzębskiego „Żeby nie było śladów” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego o pobitym na śmierć w 1983 r. Grzegorzu Przemyku, synu poetki Barbary Sadowskiej (bardzo przekonująca w roli matki Sandra Korzeniak). Oba filmy z Tomaszem Ziętkiem w roli głównej, kawał rzetelnego kina, które porusza i zmusza do zadania sobie wielu pytań. Podobnie „Inni ludzie” w reżyserii Aleksandry Terpińskiej, film nagrodzony Złotym Pazurem w kategorii inne spojrzenie, nagrodą za główną rolę męską dla Jacka Belera oraz nagrodą za debiut reżyserski bądź drugi film.
Co ciekawe, już tyle emocji nie wyzwala zwycięzca Konkursu Głównego „Wszystkie nasze strachy” w reżyserii Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta, notabene także inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. To film spokojny, momentami kontemplacyjny niczym dyskurs filozoficzny, dokonujący próby reinterpretacji wiary i wiwisekcji społecznej. Ale za to na ważny temat – opowiada o praktykującym katoliku-geju w małej miejscowości, który walczy o oddanie czci młodej lesbijce, która na skutek szykan popełniła samobójstwo, i o podziałach, które nie powinny istnieć, jeśli dobra wola jest jedna. Fakt, że to właśnie ten film wygrał, niech stanowi dla nas wszystkich inspirujące przesłanie, choć osobiście żałuję, że żadna nagroda nie trafiła do Kingi
Dębskiej za „Zupę nic”, humorystyczną i zarazem sentymentalną opowieść opartą częściowo na motywach autobiograficznych, podczas gdy wyróżnienia w Konkursie Głównym powędrowały i do: „Bo we mnie jest seks” o Kalinie Jędrusik, „Mosquito State” i „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” (w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych zwyciężyły „Piosenki o miłości” w reżyserii Tomasza Habowskiego, a w Konkrusie Filmów Krótkometrażowych „Mój brat rybak” w reżyserii Alicji Sokół). A ani jedno do wyjątkowej i subtelnej „Zupy nic”, która jest przykładem na to, że dobre kino przy przemyślanej reżyserii może powstać...z niczego
(MB)