FPFF w Gdyni: Być „hiacyntem”
„Hiacynt” w reżyserii Piotra Domalewskiego z nagrodą za scenariusz (autorstwa Marcina Ciastonia) na prestiżowym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Wyróżnienie w pełni zasłużone, choć niektórzy mogli prognozować filmowi i główną wygraną w Konkursie Głównym.
Fabuła ma rzeczywiście doskonałą dramaturgię. Akcja jest opowiedziana w tempie, od początku do końca trzyma w napięciu, to naprawdę dobrze skonstruowana historia oparta na ciekawym pomyśle dramaturgicznym. Co prawda nie brak jej też przewidywalności – od pewnego momentu doskonale wiemy, dokąd to wszystko zmierza. Główny bohater, młody milicjant Robert (dobra rola Tomasza Ziętka), pragnie rozwiązać zagadkę kryminalną w środowisku homoseksualnym (jest na tropie seryjnego mordercy gejów), co staje się dla niego okazją do zadania sobie wielu pytań o własną tożsamość i w rezultacie uświadomienia sobie własnej orientacji seksualnej. Jednak fakt, że spodziewamy się, że Robert w finale filmu okaże się homoseksualistą, w żaden sposób nie odbiera nam przyjemności oglądania spodziewanego przebiegu wydarzeń, wręcz przeciwnie – twórcy filmu tak prowadzą historię, że niecierpliwie czekamy, aż na jaw wyjdzie prawda. A raczej obie prawdy, bo przecież kto zabija, przez długi czas nie wiemy, a – jak podkreślał scenarzysta podczas festiwalowego spotkania z twórcami – zależało mu, aby zakończenie nie pozostało otwarte, a dawało widzom satysfakcję. Co więcej, nawet przez chwilę nie przestajemy kibicować Robertowi, chcemy, aby dowiedział się, kto jest kim. Jest to, oczywiście, zabieg nieco kontrowersyjny, trudno przecież porównywać popełnienie morderstwa do utajonego homoseksualizmu, który domaga się społecznej akceptacji (aby wreszcie nie musiał być utajony), szczególnie w trudnych czasach socjalizmu (akcja filmu dzieje się w latach 80.). Jednakże w postaci Roberta jest pewna rysa, która całą sprawę znacznie komplikuje – jest synem surowego i dobrze zakotwiczonego w komunistycznym systemie ojca, a do tego ma się wkrótce ożenić z Halinką…
Jak wspomniałam, rzeczywistość komunistyczna nie była otwarta na środowisko LGBT, choć miało ono swoją niszę, swoje spotkania, swój „kolor”. Narodziły się tu wielkie przyjaźnie, miłości, „płynęła” twórczość, w filmie twórcy podkreślają wszechobecną na domówkach radość życia na przekór wszystkiemu. Ponieważ jednak w tych latach homoseksualiści byli tępieni przez komunistyczne władze, staje się to właściwie głównym tematem filmu, a przez to momentami może się on wydawać w swojej formule „szkolny”. Przemiana głównego bohatera, odkrywanie własnego „ja” – to mogłoby być sednem tej opowieści, ale tak się w moim odczuciu do końca nie dzieje, mimo że prawdopodobnie taki był zamysł reżysera. Po pierwsze nie zawsze jest ona przekonująca, po drugie skoro nas nie dziwi, to też nie rozumiemy, dlaczego akurat jej mamy się przyglądać. Na ekranie widzimy chłopaka, który ma udany związek heteroseksualny, w którym zdaje się nie brak ani miłości, ani fascynacji seksualnej, a przynajmniej tak to zostaje początkowo pokazane na ekranie. Następnie ten sam chłopak natrafia podczas śledztwa na kasetę wideo ze scenami ze współżycia homoseksualistów i raz po seksie ze swoją dziewczyną (Adrianna Chlebicka) w zastanawiający sposób do owej kasety powraca. Lecz poza tą jedną sceną nie widzimy, aby związek Roberta z Halinką jakkolwiek był niespełniony, a on sam finalnie nie zadeklaruje się jako biseksualista, lecz homoseksualista. Być może jego położenie zrozumie ktoś, kto był w identycznej sytuacji, ale dla widza niejako z zewnątrz pozostaje to niemal nieczytelne, a w końcówce filmu wręcz wymuszone. W jednej z ostatnich scen narzeczona krzyczy do Roberta, aby choć raz jej nie okłamywał, tylko że tak naprawdę przez cały film nie okłamał jej ani razu, nie licząc niezwróconych do archiwum dokumentów śledztwa, które mu udostępniła (Halinka ma dostęp do milicyjnych archiwów). A przecież w końcu i do tego się przed nią przyznaje. Trzeba tu też zwrócić uwagę, że wątek Roberta i Halinki od połowy filmu zostaje niemal całkowicie zaniedbany; swoją drogą, podobnie zresztą jak w „Szarlatanie” Agnieszki Holland, w którym partnerka kryptogeja została praktycznie pominięta, bo istotniejszy był związek uzdrowiciela z kochankiem niż fakt, że ten drugi zdradza żonę i jeszcze po kryjomu podrzuca jej środki na usunięcie ciąży! Odkąd Robert zbliża się do studenta Arka z obserwowanego przez siebie środowiska LGBT, chcąc uczynić z niego informatora (bardzo wiarygodny w tej roli Hubert Miłkowski, szczególnie w scenie przesłuchania), wątek cierpiącej narzeczonej zostaje jedynie nieznacznie zasygnalizowany. A przecież dla niej zdrada i utrata Roberta to taki sam dramat, jak dla niego fakt, że nie może się w pełni i zgodnie ze swoją orientacją wyrazić. Nawet jeśli twórcy postanowili ograniczyć swoją historię do niezbędnego minimum, to szkoda, że odbyło się to – w tak skądinąd znakomitym filmie – kosztem pogłębienia perspektywy na istotę cierpienia uwikłanych w intrygę bohaterów opowieści.