Pyszna filmowa zupa nie o niczym
„Zupa nic” Kingi Dębskiej („Moje córki krowy” z 2015 r.) to komedia, która zwraca uwagę już samym tytułem (kto w tytule filmu daje nazwę zupy i to takiej?), a podczas seansu jest już tylko lepiej. Bardzo dobre tempo opowieści, humor subtelny i nieustanny, bohaterowie uroczy i przekonujący. Akcja dzieje się w PRL-u, to w istocie podróż sentymentalna inspirowana wspomnieniami reżyserki.
Jest w tej opowieści niesamowicie dużo ciepła, relacje między bohaterami napawają optymizmem – nie dlatego, że są idealne ale wręcz przeciwnie. Są całkowicie niedoskonałe, życie często układa się pod górkę, ale mimo to bliskość i staranie o lepsze jutro, a przede wszystkim radość „z dzisiaj” pozostają na pierwszym planie.
Śledzimy wycinek z codziennego życia typowej, polskiej rodziny za komuny. Jej fundamentem jest małżeństwo - charakterna żona, lekarka i zarazem działaczka „Solidarności” Ela (świetna Kinga Preis!), oraz mąż, lubiący czasem sobie wypić z kolegami, nie zawsze ogarnięty, ale summa summarum oddany rodzinie, architekt Tadek (Adam Woronowicz). Jest i teściowa (Ewa Wiśniewska), a także dwie pełne uroku córeczki: romantyczna, nieznosząca wf-u Marta i młodsza, nieco rozpieszczona Kasia. Na pozór niewiele się na ekranie dzieje, zdarzeniem jest wniesienie do bloku kanapy, która dla wielu wówczas stanowiła niedostępny „powie luksusu”, czy odzyskanie zgubionej kartki na cukier, po który trzeba stanąć w kilometrowej kolejce. A przecież wszystko to nas angażuje, jesteśmy z bohaterami od początku do końca. I wszystko bawi – kiedy Ela mówi o Tadku, że „on by i po czołg stanął, gdyby tylko była po niego kolejka” śmiejemy się, choć przecież jest w tych słowach ukryta prawda o charakterze mężczyzny, który nawet w szarej, komunistycznej Polsce pragnie być „zwycięzcą”. Przejmujemy się także losem dziewczynek, śmiech miesza się ze łzami, gdy odmawiają zdrowaśki za każdym razem, gdy tylko rodzina natrafia na jakąkolwiek przeszkodę – wzrusza to nas, bo któż nie pamięta podobnych perypetii z dzieciństwa, a jeśli nawet sam ich nie doświadczył to przecież rozumie, taki przez lata był krajobraz Polski, to budzi nostalgię. Kinga Dębska zgrabnie podsumowuje ten etap historii Polski – babcia walczyła w Powstaniu Warszawskim i dziś niczego się nie boi, jej córka narzeka na swojego męża, ale darzy go płomiennym uczuciem, jej brat jest co prawda zapraszany na rodzinne przyjęcia, ale nikt z nim nie chce rozmawiać, bo dla kariery zaprzedał się ówczesnej władzy itd.
Całość sfilmowana jest tak, że czujemy się z bohaterami blisko związani i prawdziwie (notabene, za zdjęcia odpowiadał Andrzej Wojciechowski, o którym przeczytacie więcej w archiwalnych wydaniach Presto Filmowego/Presto. Muzyka Film Sztuka). Właściwie jedyne, co budzi tu wątpliwość to metraż mieszkania, w którym rozgrywa się większość scen, a który z pewnością nie mógłby być w rzeczywistości PRL-owskiej tak duży, jak na potrzeby scenografii filmowej. Ale też bądźmy szczerzy – polscy widzowie odczytają wszystkie zawarte w filmie aluzje, symbole i niedopowiedzenia, a film dla zagranicznego widza raczej nie jest przeznaczony, bo i jak cudzoziemiec miałby pewne zawarte w „Zupie nic” nawiązania i sensy samodzielnie „odkodować”? To wymagałoby pewnej wiedzy historycznej i przygotowania. Podobnie jak i kochający ojciec Tadek uczy Martę pływać, nim w finale filmu, pozwoli jej popłynąć samej.
Niemniej dla nas, Polaków, „Zupa nic” jest filmem, który szybko może stać się tym ulubionym. Aż szkoda, że trwa tylko półtorej godziny, wbrew pozorom można by ją oglądać i pięć godzin.