Więcej niż muzyka [Jerzy Maksymiuk w Filharmonii Krakowskiej]
Jeśli za pulpitem dyrygenckim staje Jerzy Maksymiuk, to publiczność może się spodziewać nie tylko wspaniałego poziomu wykonawczego, ale też prawdziwego show z elementami performance. Nie inaczej było podczas dwóch listopadowych koncertów w Filharmonii Krakowskiej.
Pierwszą część wypełnił koncert skrzypcowy D-dur op. 61 Ludwiga van Beethovena w wykonaniu Karoliny Nowotczyńskiej oraz Orkiestry Filharmonii Krakowskiej pod batutą wytrawnego Mistrza Maksymiuka. Skrzypaczka jest absolwentką Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku w klasie Krystyny Jureckiej oraz Richard Wagner Conservatory w Wiedniu w klasie Igora Petrushevskiego. Nie wiem, czy inspiracją przy wyborze repertuaru krakowskiego koncertu był Wiedeń, w którym to mieście miała miejsce prapremiera tego jedynego zachowanego koncertu na skrzypce solo Beethovena. Zastanawiam się też nad trafnością tego wyboru. Samo dzieło początkowo spotkało się z chłodnym przyjęciem. Kompozytor do ostatniej chwili nanosił poprawki, co doprowadziło do tego, że Franz Clement był zmuszony wykonać dzieło niemal a vista. To z kolei spowodowało liczne niedostatki wykonawcze i ostrą krytykę wymagającej, poczytnej „Wiedeńskiej Gazety Teatralnej”. Koncert uznano za nużący z racji licznych powtórek oraz niespójności. Jednocześnie przyznano, że utwór ma urok i dużo piękna. Po niepowodzeniu pierwszej prezentacji kompozytor dopisał kilka kadencji. Dziś koncert stanowi żelazny repertuar wiolinistyczny i jest chętnie wybierany przez wirtuozów instrumentu. Karolina Nowotczyńska jest kameralistką, dyrektorką Elbląskiej Orkiestry Kameralnej i jej koncertmistrzynią. Taką też nadzwyczaj kameralną wizję dzieła zaprezentowała krakowskim słuchaczom. Bardzo kobiecą i eteryczną. Przepełnioną delikatnością brzmieniową, nieco skierowaną ku sobie, bez wirtuozerii, w ujęciu bardzo lekkim, subtelnym. Była bardzo sprawna technicznie, precyzyjna i konsekwentna w swym założeniu interpretacyjnym. Jeśli czegoś zabrakło, to wyrazistości, czegoś, co przykuwa uwagę odbiorcy, stanowi o tym, czy wychodząc z sali koncertowej, będziemy pod wrażeniem tego, co przed chwilą słyszeliśmy, czy stwierdzimy jedynie, że koncert był zagrany dobrze, ale po chwili przejdziemy nad nim do porządku dziennego. Choć z założenia sam Beethoven szczególnie podkreślał uczuciowo-nastrojowy charakter dzieła, odchodząc od wirtuozerii na rzecz śpiewności w prowadzeniu skrzypiec, a także spójności z partią orkiestralną, to jednak szczypta zacięcia solistycznego jest ważnym elementem każdego koncertu na instrument solo.

Drugą część wieczoru rozpoczęła kompozycja Jerzego Maksymiuka Vers per archi. Utwór bardzo przejmujący, jakby przeszywający dojmującym smutkiem. Elegijny w charakterze, napisany wyłącznie na instrumenty smyczkowe jest nośnikiem emocji. Konstrukcja tego krótkiego dzieła oparta jest na przeciwieństwach: siła – delikatność, dramatyzm – spokój. Dynamiczne pociągnięcia smyczków kontrastują z linią melodyczną, która zdaje się być śpiewnym lamentem nad tragicznym losem młodej dziewczyny – Hanny Czaki, harcerki i łączniczki Armii Krajowej, którą rozstrzelano za kolportaż podziemnej poczty. Poddana przez gestapo torturom nie zdradziła konspiracyjnych towarzyszy z AK. Została stracona, mając zaledwie 22 lata. W muzyce, która w moim odczuciu jest swoistym freskiem, przebija mrok, żal i potężna dawka dramatyzmu. Orkiestra Filharmonii Krakowskiej wspaniale oddała nastrój utworu. Muzycy znakomicie uchwycili intencje dyrygenta-kompozytora; zagrali poruszająco.
Po chwili zabrzmiała VII Symfonia C-dur op. 105 Jeana Sibeliusa. Nietypowa, bo jednoczęściowa symfonia początkowo nosiła tytuł Fantasia sinfonica. Prawykonanie odbyło się w 1924 roku w Sztokholmie pod batutą kompozytora, bardzo schorowanego, z trudem i przy pomocy zbyt wielu mocnych używek walczącego z drżeniem rąk (co podczas jednego z wcześniejszych koncertów doprowadziło do skandalu, gdy podczas występu Sibelius pomylił koncert z udziałem publiczności ze zwykłą próbą i niespodziewanie dla wszystkich opuścił podium dyrygenta, zostawiając w osłupieniu zdezorientowaną orkiestrę i zdziwionych melomanów). Ostatnia z cyklu symfonii została przyjęta bardzo ciepło, ale mimo tego Sibelius odczuwał pewien niedosyt, licząc, że dzieło wywoła znacząco większe zainteresowanie. Traktował swą twórczość w sposób bardzo emocjonalny, był do niej szczególnie przywiązany i takiego samego jej odczuwania oczekiwał od krytyków i publiczności. Układ programu krakowskich koncertów bazował na instrumentach smyczkowych. Tak też jest w VII Symfonii – trzon stanowią rozbudowane smyczki, choć nie tylko. Ważną rolę ma też puzon, potraktowany – jak mówił sam kompozytor – w sposób przywołujący instrumenty antyczne, nawiązujące zwłaszcza do starożytnej Grecji. Podobnie jak w całej twórczości słynnego Fina dominuje szeroka, śpiewna i niezwykle lekka fraza, prowadzona z rozmachem, jakby nuty były niesione przez wiatr, czasem zmienny, zwiastujący burzę z gradem, ale najczęściej delikatny, pełen subtelnych porywów otulających słuchaczy. Barwy mienią się tu wieloma odcieniami, a motywy pomimo owej subtelności pozostają wyraziste, co podsycają doskonale wprowadzane kotły, które wcale nie dominują, a najmocniej akcentują samo zakończenie dzieła. Jak zawsze u Sibeliusa zachwyca orkiestracja i wyobraźnia. W połowie piątkowego wieczoru Jerzy Maksymiuk energicznie dał sygnał muzykom; szybki ruch ręki spowodował, wydawałoby się, katastrofę – z pulpitu dyrygenckiego spadła partytura. Niefortunnie zatrzymała się w miejscu niedostępnym dla obsługi filharmonicznej estrady, ale też dla muzyków orkiestry. Maestro dokończył, dyrygując z pamięci, pomijając zupełnie fakt braku nut. Wielkie doświadczenie, obycie, przygotowanie i spokój wywołały entuzjazm publiczności.
Barwne opowieści, liczne anegdoty i urocza konferansjerka – trochę filuterna, nieco przekorna, żartobliwa i prowadzona z przymrużeniem oka, dystansem do siebie, czasem wykorzystująca bezpośrednie zwroty do żony, Ewy Maksymiuk – wywołały nadzwyczajny aplauz przeplatany wybuchami śmiechu. Doskonały kontakt, dialog z publicznością i wielka serdeczność kierowana do muzyków orkiestry, poza oczywiście wspaniałym poziomem wykonawczym, sprawiły, że te krakowskie koncerty na długo pozostaną w pamięci melomanów.