Janusz Wawrowski: Spotykam się z publicznością w momentach bezdechu
O historii zaginionego dzieła Ludomira Różyckiego, minionej edycji festiwalu Eufonie, a także o najnowszej płycie „Phoenix” i tym, co jest istotne dla wykonawcy na scenie, opowiada skrzypek Janusz Wawrowski.
Maria Krawczyk: Wróćmy na chwilę do tegorocznego festiwalu Eufonie, na którym wykonał Pan wyjątkowe dzieło – zaginiony koncert skrzypcowy op. 70 Ludomira Różyckiego. Czy to dzieło dla Pana szczególne?
Janusz Wawrowski: Myślę, że szczególne pod dwoma względami. Po pierwsze udało mi się jako pierwszemu odnaleźć rozsiane po bibliotekach materiały i ułożyć z tej układanki całość. Jakiś czas temu pojawiły się dwie próby rekonstrukcji tego dzieła. Jedna z czasów po śmierci Ludomira Różyckiego – pana Jana Fotka. Nad drugą próbą rekonstrukcji natomiast pracował dyrygent ze Szczecina, pan Zygmunt Rychert, około roku 2000. Co ciekawe, obie wersje nie uwzględniały rękopisu partytury, czyli już gotowej orkiestracji prawie 90 pierwszych taktów. Zdziwiło mnie to, że Jan Fotek, który znał się już z Różyckim, nie wiedział o tym, że ta orkiestracja istniała. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego, ale niestety, gdy zacząłem interesować się tym koncertem i miałem w planach spotkanie z panem Janem, on w tym momencie zmarł i nie miałem już okazji go o to zapytać. Bardzo mnie to nurtowało, dlaczego nikt nie wiedział, że ta partytura istniała. Gdy odkryłem, że to jest ten sam utwór i że można posłużyć się tym początkiem, otworzyło nam to oczy – mnie i Ryszardowi Bryle, który był odpowiedzialny za orkiestrację. Te pierwsze 3 min 45 s naszego nagrania londyńskiego to jest oryginał Różyckiego, w którym nic nie trzeba było zmieniać i nagle to się urywa, więc kto wie, czy gdzieś w świecie nie ma ciągu dalszego. Tak że to jest takie moje szczególne znalezisko. A innym ważnym powodem zajęcia się akurat tym dziełem jest kwestia wartości kompozycji w dorobku historii muzyki. Z perspektywy historii muzyki w XX w. i koncertów skrzypcowych to dzieło stanowi ciekawy ewenement i uzupełnienie stylu. Mamy przecież koncerty skrzypcowe późnoromantyczne, np. Karłowicza, potem pojawiają się zdecydowanie bardziej awangardowe – muzyka Szymanowskiego, a następnie Grażyny Bacewicz. Była pewna luka w kategorii koncertów, które odzwierciedlałyby ten nurt powojenny, późno neoromantyczny, taki, który wiązałby się może z muzyką filmową – tak jak np. Gershwin. W tym przypadku Różycki wpisuje się w ten nurt ogólnoświatowy. Gdzieś w tym czuć, że kompozytor napisał pierwszą polską operetkę, wiele oper i baletów, które osiągały sukces na całym świecie. Pod tym względem skojarzył mi się też z Czajkowskim – ta bajkowość, wejście do świata fantastycznego.
Można stwierdzić, że zrobił Pan pewnego rodzaju śledztwo, podjął Pan wysiłek, żeby dotrzeć do tego dzieła. Czy cała ta historia ma wpływ na interpretację dzieła dla Pana jako wykonawcy?
Na pewno czułem ogromną odpowiedzialność. Bardzo trudno jest ustanawiać nową drogę i pomysł na utwór, którego tak naprawdę nikt jeszcze nie zna. Starałem się podejść do tego bardzo dokładnie. To zdecydowanie trudniejsze niż np. zagranie Prokofiewa czy Czajkowskiego, gdzie mamy multum wzorców tego, co chcielibyśmy zrobić, ale także tego, czego na pewno nie chcielibyśmy robić w danym dziele. Na początku oczywiście spędziłem wiele czasu na pracy z pianistami, a następnie zagrałem to dzieło na koncercie z fortepianem, żeby móc publicznie wykonać utwór, zanim będzie gotowa orkiestracja. Oczywiście myślę, że cały czas pomysł na ten koncert ewoluuje w mojej głowie. Jestem przekonany, że nagranie w Londynie i koncert na festiwalu Eufonie to wykonania, które już się od siebie różnią, gdzieś ta interpretacja jeszcze we mnie dojrzewa. Mam natomiast marzenie – usłyszeć ten koncert w wykonaniu jakiegoś innego dobrego skrzypka, żeby się dowiedzieć, jaki jest jego pomysł na to dzieło.
A teraz może trochę o emocjach, które towarzyszyły Panu podczas Eufonii. Dlaczego warto, by powstawały kolejne edycje tego festiwalu?
Z perspektywy mojej i wielu znajomych, którzy odwiedzali festiwal, bardzo wartościowe jest to, że Eufonie pokazują muzykę z innego regionu, niż zazwyczaj mamy okazję słuchać. Jesteśmy przyzwyczajeni do najbardziej popularnej muzyki niemieckiej czy francuskiej. Ten festiwal odkrywa, że świat muzyki oferuje nam o wiele więcej i wkracza w te nie zawsze znane, a naprawdę bogate kulturowo rejony. To wydarzenie odkrywa przed słuchaczami nowe tereny muzyczne. A muzyka tego regionu Europy jest bardzo ciekawa, gdyż uwzględnia twórczość ludową. Byłem na kilku koncertach tegorocznej edycji i usłyszałem naprawdę wiele interesujących dzieł kameralnych i symfonicznych. Myślę, że to motywuje kraje z Europy Środkowo-Wschodniej do wymiany kulturalnej, żeby np. dyrygent z Węgier poznał dzieło polskie. Wydaje mi się, że wciąż za mało wiemy np. o twórczości litewskiej czy słowackiej. Żyjemy takimi schematami: muzyka niemiecka – Beethoven. A było przecież tylu twórców, którymi możemy się inspirować i powinniśmy ich poznać.
Publiczność oczekuje na wykonawcę, gdy zasiada na widowni. Jak to jest po tej drugiej stronie, czy wykonawca czeka na publiczność i zastanawia się, jaka ona będzie?
Publiczność rozpoznaje się już w trakcie wykonania, oczywiście może być entuzjastyczna przed wykonaniem i po nim, ale to jedna kwestia. Druga i bardzo ważna rzecz to umiejętność koncentracji i dialogowania wykonawcy z publicznością. Z pewnością to ważna rola dla artysty, by porwał słuchaczy swoją charyzmą. Często mówię po koncertach, że miałem wspaniałą publiczność, bo gdy robiłem piana, ona je czuła, a ja mogłem wydłużać przerwy – wszyscy wstrzymywali oddech. Gdy jest obopólna koncentracja, pojawia się magia. Sztuka wysoka, czy to teatr, muzyka czy malarstwo, wymaga skupienia intelektualnego i koncentracji. To odróżnia sztukę od rozrywki. W rozrywce dopuszczalny jest gwar i nastawienie na rozluźnienie. Tutaj jednak są oczywiście momenty, w których człowiek może dać się porwać zabawie, ale czasem ta kontemplacja musi osiągnąć wysoki poziom. Wspaniałe uczucie, gdy uda mi się z publicznością spotkać w tych momentach bezdechu.
Niedawno pojawiła się nowa płyta „Phoenix” – skąd ten intrygujący tytuł? I jak przebiegała praca nad płytą? Skąd wybór repertuaru?
Phoenix oczywiście miał symbolizować powstanie z popiołów koncertu Ludomira Różyckiego, ale też powstawanie z popiołów twórców. Wiemy, że tuż po wojnie, w Krakowie były jakieś próby zagrania tego koncertu ze skrzypkiem i fortepianem. Niestety nie udało się tego phoenixa wskrzesić z tego popiołu, on nie wyfrunął. Phoenix to także symbolika odradzających się twórców po tragedii osobistej, która ich spotkała, np. Czajkowskiego po tragedii życiowej, po rozwodzie. Skąd się wzięło połączenie Czajkowskiego i Różyckiego? O tym już trochę wspomniałem. Czajkowski i Różycki to kompozytorzy, którzy napisali bardzo „bajkowe” koncerty, w których dużo słyszę historii, obrazów i związku z twórczością na scenie. Oba dzieła są dobrze napisane na skrzypce, dają możliwość popisania się dźwiękiem. Jest w nich wiele podobnych chwytów technicznych i sposobów wykorzystania skrzypiec w bardzo wirtuozowski sposób.
Dużo Pan mówi o historii kompozytorów. Czy żeby zrozumieć dzieło, należy znać historię kompozytora? Czy to istotne dla wykonawcy?
Myślę, że tak! Na pewno to rozszerza pole wyobraźni muzyka. W przypadku Różyckiego miałem okazję bardzo dokładnie poznać historię jego życia. Spotkałem się z rodziną kompozytora, a nawet, będąc przy jego domu, poznałem sąsiadkę, która pamiętała Ludomira Różyckiego. Sama do nas podeszła i zaczęła opowiadać wspomnienia, np. o tym, jak palił się dom, w nim fortepian, w którym pękały struny – huk i dźwięki, o których ona wspominała, od razu obudziły we mnie emocje. Wyobrażenie o wystrzałach pękających strun – to w człowieku zostaje. Ta kobieta opowiadała także o tym, jakim był człowiekiem – cichym, zamkniętym w domu, w czasie okupacji po zakupy wychodziła raczej żona. Wszystko jest bardzo ważne – co robił, dokąd podróżował? Doświadczenia pośrednie i bezpośrednie wzbogacają wyobraźnię wykonawcy i kolory tej interpretacji.
A czy Janusz Wawrowski zabrałby na bezludną wyspę swoje skrzypce?
Tak! Pewnie byłoby miło, ale martwiłbym się, że nie mogę zabrać ze sobą swojego lutnika. Bez niego nie jest to taka prosta sprawa. Jednak z całą pewnością moje skrzypce umiliłyby mi czas i trudno wyobrazić mi sobie życie bez nich. Na bezludną wyspę jadą ze mną!