Gustav Mahler: instrument, na którym gra wszechświat [zakończenie sezonu w Filharmonii Krakowskiej]
Taki piękny tytuł, parafrazując słowa Mahlera, nadała Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz kolejnemu spotkaniu w Dyskusyjnym Klubie Muzycznym. Wydarzenie to odbyło się jak zwykle w Sali Złotej krakowskiej filharmonii, półtorej godziny przed wykonaniem II symfonii c-moll „Zmartwychwstanie” Gustava Mahlera. Gośćmi Klubu byli: Urszula Kryger, znana i lubiana śpiewaczka, mezzosopranistka, fascynująca nie tylko polską, ale i zagraniczną publiczność, oraz Piotr Piwko, chórmistrz, posiadający ogromne doświadczenie w pracy z głosem.
W moich dwóch symfoniach nie ma niczego poza pełną treścią mojego całego życia.
Gustav Mahler
Dyskusyjny Klub Muzyczny „Wszystko gra” ma za zadanie zjednoczyć wokół Filharmonii Krakowskiej środowisko wrażliwych na muzykę melomanów w różnym wieku i różnych zawodów, którzy chcą się spotykać, by mówić o muzyce oraz wymieniać się doświadczeniami w swojej podróży po muzycznym świecie. Tak było i tym razem, gdy zaproszeni artyści opowiedzieli nam o swych pierwszych spotkaniach z Mahlerem, jeszcze nie jako wykonawcy, ale już jako miłośnicy tej muzyki. Pani Urszula opowiadała o niezwykłym spotkaniu z pianistą Hartmutem Höllem, z którym wykonywała pieśni Mahlera, o tym, ile znaczyła i znaczy w jej życiu artystycznym muzyka „Gucia”, bo tak pieszczotliwie nazywa kompozytora, który był kamieniem milowym na jej drodze artystycznej. Wspomniała o użytym w poemacie symfonicznym „Todtenfeier” (zalążku tej symfonii) fragmencie IV części „Dziadów” Adama Mickiewicza, które (tłumaczone przez przyjaciela) Mahler znał i nawet przytoczył ich fragment w liście do dyrygenta Brunona Waltera. Bardzo ciekawa była opowieść artystki o tym, jak ze sceny obserwuje się reakcje publiczności. Zawsze myślałam, że muzyk, a zwłaszcza śpiewak, czyli instrument „organiczny”, nie widzi nic, stojąc na scenie, a okazuje się, że często jeśli nawet nie do końca obserwuje wzrokiem widownię, to słyszy oraz wyczuwa jej nastrój. Z kolei chórmistrz Piotr Piwko wspominał, jak pochodząc z małej miejscowości, długo czekał na pełny kontakt z muzyką Mahlera. Opowiedział także o tym, co sprawiło, że będąc skrzypkiem, zaczął śpiewać.
II Symfonia wymaga nie tylko pięknego śpiewu. Bardzo ważnym jest takie przygotowanie osiemdziesięcioosobowego chóru, by wybrzmiały wszystkie nachodzące na siebie alikwoty dźwięków w kulminacyjnych momentach, gdy najważniejsze słowa muszą zabrzmieć pianissimo. Wtedy muzyka dzieje się sama! Forte potrafi zaśpiewać każdy chór, zagra każdy instrumentalista. Sztuką jest brzmieć cicho, a wyrazić to, co w utworze najważniejsze. Piano jest miernikiem kunsztu artysty, który w tej symfonii powinien być najwyższej próby.
Jest to bowiem utwór o życiu i śmierci, o metafizyce i religii. Podtytuł kompozycji – „Zmartwychwstanie” – zawiera czytelne przesłanie teologiczne, natomiast konstrukcja symfonii i treści zawartych w jej poszczególnych częściach uwydatniają sens egzystencji ludzkiej, prowadzący z ziemskiego świata do życia wiecznego. Kompozytor długo nie mógł znaleźć tekstu do V części, gdzie alt i sopran na przemian pojawiają się i giną wchłaniane przez ogrom dźwięku oraz siłę śpiewu chóralnego. Mahler usłyszał słowa, których tak szukał, dopiero na pogrzebie innego dyrygenta – Hansa von Büllowa.
„Stoimy nad grobem osoby, którą bardzo kochaliśmy. Przed naszymi oczami przesuwa się całe jej życie: dążenia, namiętności, cierpienia i osiągnięcia. I teraz, w tym trudnym momencie, zadajemy sobie pytania. Co dalej? Czym jest życie i czym śmierć? Dlaczego żyjemy? Dlaczego cierpimy? Czy to tylko przerażający żart?”.
W taki poważny sposób rozpoczyna się literacki komentarz do tej symfonii komponowanej przez Mahlera w latach 1888-1894 i wykonanej (w niepełnej postaci) po raz pierwszy 4 marca 1895 roku w Berlinie pod jego dyrekcją.
Niepewność i lęk determinują nastrój pierwszej części. Nie jest ona tak pełna nieoczekiwanych momentów jak reszta dzieła i czasem trudno śledzić dokonania muzyków – ale nie tym razem. Dyrygujący orkiestrą dyrektor artystyczny krakowskiej filharmonii – Alexander Humala – doskonale wyczuł głębię utworu i starał się być niezwykle konsekwentnym w pracy z orkiestrą, co w tym utworze jest wyjątkowo ważne. Muzyka pełna jest tu dramatycznych spiętrzeń, symboliki śmierci i grobu, marszy żałobnych i brzmień chorałowych – wszystko to odpowiada aurze pogrzebu, a jednocześnie nastrojowi powagi, zagubienia, strachu i przeczuciu kresu. Po surowym i zaskakującym początku (niskie partie wiolonczel i kontrabasów) część pierwsza przechodzi w miarowy, marszowy ruch.
Druga część symfonii jest wspominaniem radości minionego życia osoby zmarłej, refleksem przeszłości, przywołaniem beztroskich i szczęśliwych minionych chwil. Tę swoistą ucieczkę w przeszłość Mahler odwzorowuje dźwiękami muzyki tanecznej, spokojnej i sentymentalnej. Wesoły ländler delikatnie poprzez pizzicata smyczków przechodzi w salonowy walc, gdzie zachwycająco brzmią smyczki i flet solo, któremu odpowiadają pozostałe flety, tworząc wiosenny nastrój. Słyszymy ptaki i jakby szmer strumyka.
Delikatne wrażenie muzycznego pejzażu zakłóca burza, by grzmiącą blachę i perkusję mógł następnie uspokoić klarnet, mijając się w dialogu z klarnetem basowym. Cudowne piano kontrabasów rozjaśniają puzony z tłumikami.
Skąd te walce i brzmiące raz po raz wesołe melodie? Gustav Mahler urodził się w Czechach, na Morawach w rodzinie żydowskiej. W swojej sławnej sentencji Mahler określił swą „obcość” jako potrójną. Po pierwsze, „jako człowiek urodzony w Czechach był obcy dla Austrii; po wtóre, jako Austriak był obcy dla reszty Niemców; wreszcie, jako Żyd był obcy dla świata”. W Wiedniu końca XIX wieku trudno było o większe obciążenie. Wszak słowa „Żyd” i „niepożądany” znaczyły wówczas z grubsza to samo. By otrzymać stanowisko dyrektora Opery Wiedeńskiej, kompozytor ochrzcił się w Kościele katolickim. Wiedeńscy Żydzi znaleźli się nagle w społeczeństwie, które szybko zwróciło się przeciwko nim. Mimo że, jak widać, Mahler walczył ze swym żydowskim pochodzeniem, to odważył się we własnym dziele wspomnieć klezmerskie kapele, z którymi stykał się często w dzieciństwie. Bo tak właśnie traktował tworzenie symfonii – jako „budowanie świata wszelkimi dostępnymi środkami technik kompozytorskich”".
Demoniczne scherzo oparł na materiale tematycznym pieśni o kazaniu św. Antoniego do ryb. O ile jednak pieśń (a właściwie nawet piosenka) jest jawnie humorystyczna, to scherzo jest inne – bardziej upiorne. Ryby w rzece słuchają przejęte świętego z Padwy, jednak gdy kończy kazanie, natychmiast wracają do swoich grzechów i grzeszków, jakby nie wydarzyło się nic ważnego.
Część czwarta „Praświatłość”, a może raczej „Jutrzenka” to pieśń prosta, naiwna, będąca wyznaniem nieskomplikowanej, niemal dziecięcej wiary. Tu czekająca od dawna na scenie (chór jest od samego początku!) Urszula Kryger pięknie rozpoczyna miękkim mezzosopranem partię altu „O różo czerwona! Oto człowiek w ciężkiej biedzie! Oto człowiek w wielkim bólu!”. Skameralizowana orkiestra wraz ze śpiewaczką opowiada o cierpieniach wyzwalających w człowieku chęć połączenia się z Bogiem w niebie. Świadectwem tego staje się światełko od Stwórcy – namiastka światła w życiu wiecznym. Prostota opracowania muzycznego sugeruje dziecinną niemal wiarę i przekonanie o tym, że wszystko będzie miało jednak szczęśliwy koniec.
Wreszcie część piąta – rozbudowana, potężna. To tu właśnie dokona się przemiana. Mahler, by dogłębniej ukazać charakter tej części, posłużył się fragmentami wiersza „Zmartwychwstanie” Friedricha Klopstocka, uzupełnionymi o strofy własnego autorstwa. Do tkanki symfonicznej dołączył olbrzymi chór, by z fantastycznym sopranem Martiny Jankovej oraz altem Urszuli Kryger opowiedzieć nam o cudzie Zmartwychwstania. Najpierw powraca aura przerażenia, śmierci, końca. Zbliża się Sąd Ostateczny, co zwiastuje użycie tam-tamów – instrumentów śmierci – sygnałów solowych trąbek i waltorni oraz przywołanie melodii chorałowej „Dies irae”. Jak w Apokalipsie św. Jana groby się otwierają, wychodzą z nich zmarli. Wszyscy w przerażeniu błagają o litość. I oto dokonuje się Zmartwychwstanie! Doczesność przestaje istnieć, słychać chór świętych i zastępów niebiańskich. I nie ma sądu, grzeszników, otchłani piekielnych. Nie ma też nagród ani kar. Wszechogarniająca miłość napełnia nas jasną wiedzą i oświetla naszą egzystencję, symfonia kończy się w atmosferze triumfu. Zmartwychwstaniemy!
Słyszymy muzykę zza sceny! To kapitalnie brzmiąca, zaproszona spoza filharmonii kilkunastoosobowa grupa instrumentów dętych blaszanych gra w kulisach! Potem staje za harfami, a w orkiestrze blacha nie fałszuje, perkusja grzmi piorunami, słychać (i widać!) grający duży, spiżowy dzwon. Drzewo i smyki dołączają do wielkiego tutti. Soliści i chór nie przestają śpiewać. Wszyscy chcą jak najgłośniej opowiedzieć o Zmartwychwstaniu!
Dyrygent schodzi ze sceny ledwo żywy, boję się, że zemdleje. Piękne, olbrzymie bukiety czerwonych róż oraz długo trwające owacje na stojąco zapewniają nas, że wydarzyło się coś niezwykłego. To wypłynięcie krakowskiej orkiestry na głębię na pewno nie będzie bezowocne. Nakazuje to umieszczony nad sceną kartusz z łacińską sentencją „Duc in Altum”. Już czekam na nowy sezon, bo w filharmonii właśnie rozpoczęły się wakacje.