Kolory czy barwy? [Fantazja łódzka Gary’ego Guthmana na finał festiwalu Kolory Polski]
Kolory Polski zwane są Wędrownym Festiwalem Filharmonii Łódzkiej. Choć słuchałem tylko finałowego koncertu (wszystkich było aż 18), wędrówkę dało się odczuć nawet wyłącznie w jego ramach. Z gąszczu specyficznych opracowań melodii ludowych wyłoniła się bowiem monumentalna Fantazja łódzka Gary’ego Guthmana. Rezultat? Dla mnie niejednoznaczny, ale dla łodzian – fantastyczny.
Programowanie finałowego koncertu było przemyślane i tematyczne. Pierwsza jego część skupiała się wokół kultury ludowej regionu (w formie czterech opracowań pieśni oraz jednej suity), druga zaś na obchodzącej swe sześćsetlecie metropolii. Utwory inspirowane podłódzkimi włościami wykonał Chór Filharmonii Łódzkiej z towarzyszeniem m.in. kwartetu Etnosomnia i dwóch śpiewaków, zaś Fantazja łódzka Guthmana wykorzystała cały arsenał placówki – pełną orkiestrę symfoniczną wraz z chórem. Postarano się, by w feerii miejskiego świętowania nie zabrakło wkładu ośrodków regionalnych, nawet jeśli przepuszczonego przez akademickie sito profesjonalnych aranżacji. Decyzję tę uważam za inkluzywną i słuszną – w dobie globalizacji i powiązanego z nią jednolicenia kultury w dużych ośrodkach wybór taki można uznać za wręcz egzotyczny. Dodam, że był to właściwie wieczór prawykonań – zarówno opracowania folkloru, jak i Fantazję łódzką prezentowano po raz pierwszy.
Początek finałowego wieczoru bardzo przypadł mi do gustu – zadumane opracowania pieśni Z tamtej strony wody dziewcyna stojała Zuzanny Falkowskiej oraz Tam na polu krzyż Jacka Sykulskiego roztaczały aurę głębokiego mistycyzmu. Chór FŁ w roli a cappella sprawdził się znakomicie. Choć nie utrzymał technicznej doskonałości podczas wykonania, podczas pierwszych dwóch pozycji stworzył świetną nastrojowość, grunt pod organiczny rozwój obsady i programu.
Ten nadszedł wraz z trzecim utworem o nazwie Ta corno chmurecka. Podczas niego i później do chóru dołączył wspomniany kwartet smyczkowy, a także dwóch solistów (Marta Zalewska i Marcin Januszkiewicz). Bardzo miłym akcentem była również obecność bębna obręczowego, który spod palców Joanny Wolańskiej nadał opracowaniom bardziej oryginalnego sznytu. Jednak, mniej więcej właśnie od trzeciej pozycji programowej, odnosiłem wrażenie niepełnego wykorzystania potencjału kwartetu smyczkowego. Faktura jego materiału, choć interesująca rytmicznie, stwarzała więcej możliwości barwowych niż wykorzystany ich zakres. Na ratunek przyszli soliści, skupiając na sobie uwagę publiczności, jednak ustępów kwartet-chór tak czy inaczej nie brakowało. Być może takie brzmienie wynikało z chóralnej specjalizacji kompozytorów, którzy stworzyli opracowania. Partie wokalne brzmiały naturalnie, zaś sekcja instrumentalna jak dodatek – nie zbędny, lecz z większym potencjałem niż to, co wybrzmiało podczas koncertu. Nie zmienia to faktu, że przebieg obsady prezentował się konsekwentnie i wzrostowo: najpierw chór a cappella, do którego potem dołączył zespół i soliści, a następnie wielki skład symfoniczny.
Drobny instrumentalny niedosyt który odczuwałem w pierwszej części został w pełni zrekompensowany przez Fantazję łódzką Gary’ego Guthmana. Zgodnie z zapowiedzią kompozytora składała się z czterech części, z których każda była poświęcona innemu etapowi historii Łodzi. Nie chcąc powielać książeczki programowej czy wywiadu, zauważę ogólnie, że dana przez Guthmana obietnica została w całości spełniona – powstał utwór monumentalny, przystępny, o czytelnej narracji. Diabeł jednak tkwi w szczegółach, a mój uczepił się stylu.
Fantazja łódzka, mówiąc najogólniej, miała wpisać się w swoisty nurt „muzyki filmowej bez filmu”, do którego nawiązywał m.in. Dymitr Szostakowicz w swych późnych symfoniach. Jednak harmonika Fantazji, mająca w założeniu przypominać filmowe soundtracki, w moim odbiorze sytuowała się bardziej po stronie musicalowej, w której rolę solisty i zbiorowego przekaźnika semantycznej treści odgrywał chór. Silnie rzuciła mi się w uszy pewna dosłowność ilustracyjności w wydaniu Guthmana – libretto pierwszej części nawiązywało m.in. do królewskiego aktu lokacyjnego z 1423 roku, a w drugiej pojawiły się nawiązania do ruchów robotniczych wywodzących się z przemysłowej historii miasta. Te właśnie części w moim odbiorze zadziałały najlepiej, ponieważ wspomniana dosłowność ilustracyjności była wzbogacona dość zróżnicowaną, korespondującą z librettem harmoniką.
Bardzo silny niedosyt harmoniczno-wyrazowy odczułem zaś podczas części trzeciej. Czas wojny brzmiał momentami tak, jak gdyby miał być nie soundtrackiem do filmu czy ekspresyjnym musicalem, lecz ścieżką dźwiękową do produkcji animowanej. Nawiązuję tu przede wszystkim do partii smyczków, w której odnotowałem binarne potraktowanie harmoniki na zasadzie „dur – szczęście, moll – łzy”. Nie twierdzę, że Guthman winien był tworzyć nową Symfonię leningradzką na potrzeby łódzkiego świętowania. Bardziej mam tu na myśli zachowanie wierności własnej koncepcji, którą wyznaczył w dwóch poprzednich częściach – dosłowności. Czas wojny był w moim odbiorze po prostu za lekki, choć nieprzerwanie komunikatywny i zrozumiały, co zresztą było ewidentnym celem kompozytora.
Finałowy ustęp kompozycji, Czas Łodzi, powrócił do sposobu przeprowadzania akcji, którego zabrakło mi w poprzedniej części. Uwidocznił się jednak inny problem, bardzo trudny do uniknięcia we wszelkich kompozycjach powiązanych z lokalnością – przesyt dramaturgii tekstowej w stosunku do charakteru ośrodka, na potrzeby którego napisano utwór. Libretta, lub ogólnie rozumiana zawartość tekstowa tego rodzaju utworów, często próbują być zbyt wieloma rzeczami naraz, zawrzeć za dużo odniesień i nawiązań, co rozprasza narrację i zmniejsza wagę słów.
Parę lat temu zauważyłem to w Fantazji dla Sopotu Jana A.P. Kaczmarka, której dwie części nosiły nazwy Dzień pierwszy oraz Obroty sfer niebieskich – zupełnie jakby cały świat rozpoczął swe istnienie właśnie w Sopocie. Finał Fantazji łódzkiej nie wzleciał aż tak wysoko, lecz nazwanie Łodzi „ziemią obiecaną” było dla mnie jednym krokiem za daleko. Trudno nie docenić aluzji do Reymonta, jednak czy jego Ziemia obiecana faktycznie była ośrodkiem nieskrępowanego rozwoju i pełnego nadziei spojrzenia w przyszłość, co wynikało z reszty tekstu Czasu Łodzi? O wiele bardziej organicznie brzmiały inne ustępy tekstu, choćby sentencja „Ex navicula navis”, czyli „z łódeczki łódź”, która pojawiała się w oficjalnych symbolach miasta.
Choć tekst finału miejscami był przesadnie nadmuchany, warstwa instrumentalna świetnie wpisała się w klimat oficjalnego świętowania. Zebrana na sali publiczność zareagowała entuzjastycznie, a kompozytor miał okazję powiedzieć kilka słów o prawykonaniu, słusznie wyróżniając dyrygenta Chuhei Iwasakiego i chórmistrza Artura Kozę. Zapanowanie nad wielkim składem wokalno-instrumentalnym w prawykonywanej kompozycji to wielki sprawdzian dla dyrygenta, z którego Iwasaki wyszedł w zupełności zwycięsko.
Teoria kolorów głosi, że barwa jest obiektywna, zaś kolor stanowi wrażenie subiektywne. Wszystkie powyższe słowa są więc kolorem. A z barwy po monumentalnym łódzkim koncercie można wyczytać jeden pewnik – zaprezentowano sztukę powstałą z inicjatywy łodzian, dla łódzkich odbiorców. I w tych ramach odniesiono całkowity sukces.