Krzysztof Herdzin: Trudność tkwi w połączeniu ognia z wodą
O zamiłowaniu do twórczości Tadeusza Bairda i polskich neoklasyków, o procesie przekomponowywania klasycznych kompozycji oraz o odwadze i fantazji w procesie twórczym opowiedział Barbarze Rogali Krzysztof Herdzin, pianista, kompozytor, aranżer. Jego nowe wersje Colas Breugnon i Sonetów miłosnych Tadeusza Bairda usłyszymy podczas koncertu Shakespeare/Baird/Herdzin/Sonety miłosne, który odbędzie się 24 września w ramach Bydgoskiego Festiwalu Muzycznego.
Barbara Rogala: Utwory Tadeusza Bairda, których wysłuchamy podczas Bydgoskiego Festiwalu Muzycznego (Colas Breugnon suita w dawnym stylu na orkiestrę smyczkową z fletem oraz Cztery sonety miłosne do słów Williama Shakespeare’a), łączą wspólne cechy. Stylistycznie w obu można znaleźć nawiązania do muzyki dawnej, ponadto obydwa powstawały z przeznaczeniem dla teatru. Czy miało to znaczenie przy wybieraniu repertuaru do tegorocznego koncertu podczas Bydgoskiego Festiwalu Muzycznego?
Krzysztof Herdzin: Pomysł wyszedł od dyrektora Filharmonii Pomorskiej, Macieja Puto, który jest wielkim wielbicielem Tadeusza Bairda. Ja zresztą też go uwielbiam. Jeszcze na studiach grałem jego kompozycje i żałuję, że obecnie jest to kompozytor nieco zapomniany i rzadko obecny w repertuarach koncertowych. Tym razem jednak właśnie Maciej Puto zaproponował, by sięgnąć do Bairda i zaproponować publiczności wysłuchanie zarówno wersji oryginalnych jego kompozycji, jak i niejako rekomponowanych wersji współczesnych tych dzieł.
W pracy nad utworami zostawiono mi wolną rękę, z czego się cieszę, bo uwielbiam wyzwania i twórczą swobodę. To są takie chwile dla kompozytora, gdy może pokazać całą swoją odwagę i fantazję. Niespecjalnie myślałem przy tym o umocowaniach w tradycji, stylizacjach na muzykę dawną. To, że Sonety miłosne i suita Colas Breugnon są dosyć homogeniczne pod wieloma względami, nie określiło tak naprawdę kierunku mojej pracy. Dążyłem raczej do przefiltrowania Bairda przez to, kim sam jestem, a param się różnymi gatunkami – muzyką klasyczną, filmową, musicalową i jazzową. I muszę powiedzieć, że ta muzyka okazała się dla mnie bardzo wdzięcznym materiałem. Przystąpiłem do zadania z otwartą wyobraźnią i obydwa te utwory de facto kompletnie przekształciłem. Zachowałem melodie, struktury formalne, nastroje, napięcia czy tempa, ale zmieniłem harmonie, skomponowałem bardzo dużo fragmentów, które nadały tym utworom nowy charakter. Na przykład w Colas Breugnon zwróciłem się w stronę muzyki jazzowej i improwizowanej. Zainspirował mnie do tego solista, ponieważ w tej suicie wystąpi z nami znakomity wirtuoz harmonijki ustnej Kacper Smoliński. Pamiętając o tym, z kim pracuję, dałem mu dużo przestrzeni do swobodnej improwizacji jazzowej. Flet, który pojawia się w oryginalnej kompozycji ze smyczkami, jest skromnym elementem całości, a tutaj harmonijka stała się instrumentem solowym. W mojej wersji Colas Breugnon jest więc utworem na harmonijkę ustną z towarzyszeniem instrumentów smyczkowych. Taki koncert czy nawet concertino.
A jak to wyglądało w wypadku Sonetów?
Zawsze, kiedy pracuję nad słowem, staram się zachować głęboką świadomość tego, o czym opowiada utwór i jak jest opowiadana historia. Skupiłem się na tym, żeby te piękne teksty zostały opowiedziane przez śpiewającego tenorem Andrzeja Lamperta jak najbardziej autentycznie, a muzyka podkreślała napięcia zawarte w warstwie literackiej. Jednak oczywiście pod spodem, w muzyce, dzieją się różne zaskakujące rzeczy – na przykład pojawiają się elementy musicalowe i filmowe. Nie byłbym sobą, jeśli nie zabawiłbym się tego typu modyfikacjami. To dzięki takim wyzwaniom czuję satysfakcję: chociaż działam z dużą pokorą, to czuję, że kreuję coś nowego i ciekawego.
Nie po raz pierwszy na Pańskim koncercie publiczność najpierw usłyszy utwory w oryginale, a potem Pańskie artystyczne ich przetworzenie. Czy za takim sposobem prezentacji Pana utworów stoi przekonanie o jego szczególnych walorach dla słuchaczy?
Myślę, że to jest bardzo naturalne i pomaga odnaleźć słuchaczom podobieństwa i różnice między oryginalną kompozycją a jej nową aranżacją. Bardzo niewielu melomanów pamięta utwory w momencie, gdy przychodzi na koncert. Mało kto jest tak osłuchany, żeby od razu być w stanie przypomnieć sobie frazy i niuanse danego dzieła. Dlatego kiedy prezentujemy razem wersję oryginalną i przekomponowaną, to w bardzo łatwy i szybki sposób można dokonać pewnych porównań, zdać sobie sprawę, jak bardzo muzyka może się różnić, mając nadal wspólne korzenie. Ma to z pewnością walor edukacyjny, ale także wpływa na poszerzenie wyobraźni.
Zresztą nie ja pierwszy postępuję w ten sposób. Przerabianie czy opracowywanie muzyki nie jest przecież domeną XX i XXI wieku – choćby forma wariacji sięgająca baroku, a nawet wcześniejszych epok, jest tego przykładem. Robili to Bach, Beethoven czy choćby Chopin, który wykorzystał melodię Mozarta La ci darem la mano we własnych wariacjach, lub Rachmaninov i Lutosławski, którzy stworzyli swoje wariacje na temat Paganiniego. Jest mnóstwo takich przykładów w historii muzyki. Myślę, że prezentacja oryginałów na estradzie to duży walor poznawczy dla słuchaczy.
Wspomniał Pan, że uwielbia muzykę Tadeusza Bairda. Dlaczego?
Ja generalnie uwielbiam polskich neoklasyków, sam staram się komponować w tym stylu. Ten etap w historii polskiej muzyki XX wieku, kiedy część kompozytorów flirtowała z dodekafonią, muzyką sonorystyczną, a jednak mocno przy tym stąpała po gruncie tradycji, jest mi bardzo bliski. Ci kompozytorzy oczywiście mocno przetwarzali tradycję, eksperymentując z rozszerzoną tonalnością czy nowymi formami – robili to na przykład Grażyna Bacewicz, Antoni Szałowski, Stefan Kisielewski czy właśnie Tadeusz Baird. Dziś do tej muzyki rzadko się wraca, a ja bardzo żałuję, że tak jest. Z tego grona w życiu koncertowym obecna jest głównie Grażyna Bacewicz – i dobrze, bo jest wybitną kompozytorką. Ale jest równie dużo fantastycznej muzyki z tamtej epoki, która zasługuje na zainteresowanie. Z tego względu jest mi również bliski Tadeusz Baird.
Czy w Pana odczuciu rekomponowanie utworu to ożywianie dzieła, przywracanie go zbiorowej pamięci czy może na przykład wchodzenie z nim w dialog?
Opracowywanie muzyki poważnej na nowo jest zawsze grząskim gruntem. Jest bardzo wielu odbiorców muzyki, którzy tego nie lubią, do czego oczywiście mają pełne prawo. Jednym się to podoba, u innych budzi sprzeciw i wątpliwości. Dlatego do tego zadania trzeba podejść z dużym pietyzmem i pokorą, a jednocześnie pozostać odważnym i spróbować pokazać siebie, swój sposób odczuwania muzyki, własną wrażliwość i wyobraźnię. Choć wiem, że wszystkim słuchaczom nie uda się dogodzić, to uwielbiam tego typu wyzwania. Kocham muzykę klasyczną, ona mnie ukształtowała i mam poczucie, że dobrze czuję tę estetykę. Chętnie więc mierzę się z utworami Chopina, Moniuszki, Mozarta czy Paderewskiego – ostatnio moje opracowania jego muzyki znalazły się na płycie wydanej przez PWM – czy nawet Grażyny Bacewicz, na temat której IV Kwartetu Smyczkowego napisałem kiedyś fantazję. To są rzeczy, które wymagają uważności, bo łatwo można przedobrzyć, zbyt mocno oddalić się od oryginału, przez co zabraknie w nowej kompozycji śladu pierwotnej myśli kompozytora. Cała trudność tkwi w połączeniu ognia z wodą – żeby z jednej strony spróbować wczuć się w intencje kompozytora, oddać ducha pierwotnej kompozycji, a z drugiej strony – pozwolić sobie wręcz na pewną impertynencję wobec dzieła, by nadać utworowi nowe brzmienie. Przerabianie harmonii, dodawanie fraz, łączników, wstępów, zakończeń. To mogą być duże modyfikacje, ale dzięki możliwości porównania dwóch wersji do siebie na koncercie główne tematy, charakterystyczne zwroty harmoniczne pozostają słyszalne i wyczuwalne dla słuchaczy.
Urodził się Pan w Bydgoszczy i nadal jest zawodowo związany z tym miastem. Czy jest coś szczególnego w artystycznych powrotach do rodzinnego miasta, takich jak nadchodzący koncert na Bydgoskim Festiwalu Muzycznym?
Ja cały czas jestem jedną nogą związany z Bydgoszczą, choć od 28 lat mieszkam w Warszawie. Uczę na bydgoskiej Akademii Muzycznej od 14 lat, stąd pochodzę, tutaj ukończyłem klasę fortepianu u prof. Katarzyny Popowej-Zydroń. Do dziś Bydgoszcz jest dla mnie bardzo gościnna. Jest to cudowne miejsce do życia – piękne, zielone, oddychające miasto – ale to także dobre miejsce dla kultury. Swoją drogą, bardzo żałuję, że w opinii bardzo wielu dziennikarzy piszących o muzyce w Polsce Bydgoszcz to cały czas prowincja. To bardzo krzywdzące, że tak rzadko pojawiają się recenzje ważnych, wspaniałych koncertów, które mają tu miejsce. Tym bardziej że Bydgoszcz naprawdę nie ma się czego wstydzić, bo życie kulturalne tego miasta jest fenomenalne. Akademia Muzyczna w Bydgoszczy ma jedną z najważniejszych w Polsce katedr fortepianu, otwierają się tu nowe kierunki, mamy cudownych pedagogów, jak Rafał Blechacz, Wojciech Michniewski, Zygmunt Bargielski, Andrzej Bauer, Mariusz Patyra, Jadwiga Kotnowska czy Krzysztof Pełech. Mamy prężnie działającą Filharmonię czy Bydgoski Festiwal Operowy, Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Paderewskiego, festiwale jazzowe. Dlatego cieszę się, że jako „dziecko sukcesu” jestem bardzo hołubiony przez to miasto i często zapraszany do różnorakich działań kreatywnych. To w Filharmonii Pomorskiej w ostatnich latach odbyły się najważniejsze dla mnie prawykonania moich utworów – to tu zabrzmiało po raz pierwszy moje Requiem czy Te deum, w bydgoskiej operze szefuję obecnie muzycznie musicalowi Bulwar Zachodzącego Słońca. Bydgoszcz to miejsce, gdzie nie tylko dobrze się żyje, ale też są świetne warunki dla rozwoju życia muzycznego. Cisza, spokój, przyjazna atmosfera. Lubię tu wracać.