Dwa teatralne światy na festiwalu MATERIA PRIMA
6. Międzynarodowy Festiwal Teatru Formy MATERIA PRIMA odbył się po dwuletniej pandemicznej przerwie. Nie wpłynęła ona jednak negatywnie ani na zainteresowanie najlepszych światowych teatrów formy krakowskim festiwalem, a tym bardziej na zaangażowanie publiczności krakowskiej i osób przyjezdnych.
Jak czytamy w sprawozdaniu pokonkursowym, sprzedano niemal 8000 biletów na 16 spektakli, „(…) tyle samo było owacji na stojąco, 107 członków zespołów z całego świata, 1210 minut spektakli, 1159 zdjęć, które przeszły przez autoryzację zespołów, 480 minut nagrań czy 1 853 455 użytkowników mediów społecznościowych, do których dotarliśmy podczas trwania festiwalu (…)”.
Rada programowa festiwalu – w składzie: Małgorzata Zwolińska, Adolf Weltschek (dyrektor organizującego MATERIĘ PRIMĘ Teatru Groteska) i Wojciech Graniczewski – zaprosiła do Krakowa legendarne formacje teatralne z ich najsłynniejszymi przedstawieniami. Nagle okazało się, że te najlepsze zespoły, ciągle krążące po światowych festiwalach, można zobaczyć w jednym miejscu i w jednym czasie: na Festiwalu MATERIA PRIMA, w Krakowie, od 17 do 28 lutego.
Z 16 spektakli i 8 teatrów (bowiem grano jeden tytuł przez dwa kolejne wieczory) miałam przyjemność zobaczyć dwa wybitne i nagradzane, choć bardzo różne stylistycznie przedstawienia, o których pragnę Państwu opowiedzieć.
Spektakl Kreatur w wykonaniu tancerzy Sasha Waltz & Guests to niezwykle epicka kreacja świata. Od początku do… tymczasowego spokojnego końca. Z burzą emocji, napięć, wielowątkowych opowieści pośrodku.
A początek był piękny. Niezwykle subtelne kokony, w których ukryci byli tancerze (może nawet bardziej tancerki), zaprojektowała słynąca ze strojów wykonanych w technice 3D holenderska projektantka mody, Iris van Herpen. Takie też były kokony i cała reszta: zwiewne, wielowarstwowe, odrealniające postaci tancerzy. Kokony ludzkich jedwabników w półcieniu pierwszego planu sceny zdawały się być bezpiecznym schronieniem na czas dojrzewania. Zaznaczony różną wysokością tancerek wiek wyznaczył tempo inicjacji w życie. Już nieosobne. Nie zawsze pogodne, dobre, szczęśliwe… Przejście dokonywało się w pełnym świetle, które ukonkretniło kostiumy. Delikatna dotąd, prawie niewidoczna, biel w świetle stawała się ciążącą tancerzom masą, zmuszając tym samym do „narodzin”. Postaci opuszczały bezpieczne schronienia, by budować związki z innymi… Opowiedziano wiele historii, często trudnych do prześledzenia. Można towarzyszyć myślą jednej, dwóm, trzem opowieściom dziejącym się równocześnie na scenie, lecz przy większej ich liczbie wybór jest niezbędny. Każdy widz zaczyna tworzyć wtedy swoje własne odrębne opowieści. Taki był prawie cały spektakl niemieckiego zespołu. O odbiorze podobnym w scenach zbiorowych, osobnym, gdy historie wielu postaci za szybko wymykały się percepcji… Inni byli zapraszani do bezpiecznego wnętrza – dając bliskość, ale i burząc spokój, aż do zawłaszczenia nieswojego kokonu włącznie. Porzucone nierzadko istoty szukały innych partnerów albo – ponownie – bezpiecznej samotności. Wybór emocji, których doświadczać chciał widz, zależał od niego. Wszystkie jednak doprowadziły do pierwszego zjednoczenia istot ludzkich. I długo wspólnie przetaczały się przez scenę.
Tancerze zyskali cieliste kostiumy. Prawie odsłonięci, prawie bezbronni. Opowiadali swoje historie przy użyciu czytelnych symboli, jak belka, czy enigmatycznych rekwizytów, jak pleksi. Może właściwsza byłaby forma „miękkie szkło”, gdyż przezroczyste tafle na ciałach pojedynczych tancerzy, partnerów, grup już nie chroniły niczym kokon, a nazbyt wiele odsłaniały, zniekształcały obrazy, choć dawały poczucie izolacji, może nawet ochrony przed niechcianymi uczuciami… Tafle – jak szybki telefonu – zachęcały do zwierzeń bez gwarancji bezpieczeństwa. Belka – pierwotny krzyż – miała już swój ciężar. Nie każdy podnosił ją, by z nią zatańczyć. Pojawiała się na scenie wielokrotnie, by przypomnieć o swoim istnieniu i ponownie usunąć się w cień. Jednoczyła grupę, ale bywała także indywidualnym doświadczeniem.
Czarne, delikatne kostiumy potrafiły na chwilę ukonkretnić postaci. Przypomnieć o ich ziemskiej proweniencji. Ale wystarczyła odrobina światła, by znikały w ruchu, tańcu, życiu… Postaci zaczęły tworzyć grupy i w tej zbiorowości wyrażać wspólne emocje. Do chwili, gdy ktoś nie poprowadził ich na górę, ołtarz, mur, na których nie dla wszystkich i nie od razu znalazło się miejsce. Jedni pomagali sobie wzajemnie, inni walczyli o skrawek przestrzeni dla stopy. Tylko tyle i aż tyle. Metafory czasami bolą, ale i inspirują do myślenia.
Bezbronność bywa pożywką dla narodzin zła. I jak dobro jest wyobrażane jako ciepłe i puchate, tak zło – w Kreatur – zyskało wygląd czarnego i zimnego, kuli z najeżonymi kolcami. Tancerka, która wcieliła się w tę czarną postać, od początku spektaklu miała opaskę na kolanie. Przypadek losowy czy stygmatyzacja? Grupa potrafiła przeciwstawić się złu, a ono uwodziło. Dosłownie. Łamało charaktery. Rozbijało jedność grupy.
Oczyszczenie nadeszło od natury. „Jak po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, nagle ptaki…” – trochę za dosłowne, ale przekonujące w śpiewie ptaków i szumie liści. Tempo uległo spowolnieniu. Ludzie zaczęli przyglądać się sobie. Być ze sobą. Zaczęli szukać miłości… Obrazoburcza w 1969 roku piosenka Je t’aime w wykonaniu Jane Birkin i Serge’a Ginsbourga nagle stała się uosobieniem miłości romantycznej, subtelnej, niewinnej… To wyraźna zmiana kodu kulturowego. Pora na miłość fizyczną nadeszła chwilę później. Już bez romantyzmu, subtelności, niewinności.
W rozmowie z włoskim pieśniarzem, przy zapowiedzi utworu Meravigliosa creatura (Cudowne stworzenie, istota), dowiedziałam się, że dopiero przyjeżdżając do Polski, odkrył on pejoratywny wydźwięk słowa „creatura”. Trudno było mu to zaakceptować. Może warto pójść tym tropem i odrzucić konotacje wiążące się z polskim tytułem przedstawienia. Mimo wszystko.
Spektakl The House w wykonaniu duńskiego Sofie Krog Teater to w formie klasyczny teatr lalek, ale w treści – thriller komediowy. W moim odbiorze angielski humor w autorskim duńskim (Sofie Krog) i hiszpańskim (David Faraco) scenariuszu i wykonaniu! Cóż można chcieć więcej na jeden wieczór!!!
Dwupoziomowy dom rodziny Warehouse w kolorze różu indyjskiego pokryty zieloną dachówką. Okna i drzwi otoczone splotami mosiężnych rurek (obietnica dziwnych odgłosów!). Na górze prywatne wnętrza z klatką schodową. Na dole zakład pogrzebowy. Może lepiej przytoczyć dosłowne brzmienie szyldu: „Crematorium”. Kolory i nastroje zmieniają się wraz ze zmianą oświetlenia, porami dania i nocy. Dom także. Nie oglądamy tylko jego frontonu, ale mamy również możliwość zajrzenia do jego wnętrza, bowiem kręci się wokół własnej osi niczym domek na kurzej nóżce.
I dwoje aktorów, którzy wyczarowują cały zastęp powiązanych ze sobą istnień w tempie allegro, vivo, presto… Właścicielka interesu, Mrs Esperanza, przez cały czas leży na łóżku na górze. Na dole, w trumnie spoczywa Mr Smith. Łącznikiem między górą a dołem jest Flora, którą w działaniach wspiera Henry. Dwukrotnie krokiem majestatycznym ten kierunek pokonuje notariusz sporządzający nowy testament niekorzystny dla Flory, a doceniający Tony’ego & Bruna. Ci ostatni poruszają się na poziomie parteru i piwnic, bowiem są zainteresowani życiem domu, ale strach powoduje, że nierzadko lądują w piwnicy. Zawsze razem. Pozostał jeszcze jeden bohater tego przedstawienia – Pies, ulubieniec Mrs Esperanzy. I to on wie najwięcej. To w niego wstępuje dusza właścicielki, by wyjaśnić braciom historie podmienionych testamentów. I to on doświadcza w błyskawicznym tempie dobra i zła, gdyż na przemian wstępuje w niego to jedna, to druga dusza – Mrs Esperanzy i Henry’ego. Oczy błyszczą mu wtedy różnymi kolorami…
Spektakl został w każdym szczególe perfekcyjnie przygotowany. Zagrany brawurowo. Zresztą inaczej czarny humor by nie wypalił!