Czas między wierszami [koncert na zakończenie sezonu w Filharmonii Narodowej]

24.06.2024

Wydarzenia rozpoczynające i wieńczące sezon artystyczny szyte są zwykle na miarę czasu, specjalnego czasu. Maestro Andrzej Boreyko, który po pięciu latach kończy swoją kadencję w Filharmonii Narodowej, wybrał utwory z symbolicznym stemplem, opowieści przylegające do siebie… czasem.

 

Friede auf Erde Arnolda Schönberga to utwór tak arcytrudny, że kompozytor zmuszony został dopisać akompaniament orkiestrowy, by wesprzeć intonacyjnie śpiewaków. Dzieło wykonywał po raz pierwszy w 1911 roku Chór Filharmoników Wiedeńskich z udziałem Wiedeńskiego Chóru Nauczycielskiego pod dyrekcją Franza Schrekera. Utwór powstał do bożonarodzeniowego wiersza Conrada Ferdinanda Meyera, szwajcarskiego pisarza doby romantyzmu. Jakkolwiek w warstwie tekstowej dzieło może być postrzegane en bloc jako swoista afirmacja nadziei na pokój czytany w duchu ewangelicznym, to jednak pełna „trudnego” dramatyzmu muzyczna narracja mąci idealistyczną ideę czystego porozumienia między ludźmi. Niemiecki ekspresjonista kreśli frazy dysonansową harmonią, wyostrza je burzliwą rytmiką, natomiast faktura utworu to istna szermierka. Muzyczne turbulencje wieńczy jednak czyste D-dur. Czyż to nie jest przewrotne… Po latach Schönberg opisze utwór jako „iluzję na chór mieszany”. Dziś to wykrętne dictum kompozytora nabiera jeszcze ostrzejszych barw…

 

Chór Filharmonii Narodowej, któremu przewodniczy na co dzień Bartosz Michałowski, to zespół klasy A-Premium. Nie dziwi więc, że Andrzej Boreyko miał pewność, iż utwór przez niego wybrany na tak zacny koncert zostanie mistrzowsko wykonany. Tak, tutaj wszystko zagrało! Były nienaganna intonacja, homogeniczna barwa, plastyczna ekspresja, wreszcie estetyczna uważność, które zbudowały opowieść żarliwą, koneserską artystycznie. Oczywiście utwór zabrzmiał a capella!

 

IX Symfonia D-dur Gustava Mahlera to evergreen repertuarów koncertowych. Osiemdziesiąt minut muzyki gęstej, treściwej, wręcz nabrzmiałej zawsze nadawało moim emocjom barwę czerwoną. Pamiętam, kiedy uczono mnie, że to symfonia pożegnania (w rękopisie pojawia się przecież określenie „Lebewohl”), rozrachunkowa w muzycznym przesłaniu, symboliczna w swoim numerycznym geście, no i ostatnia. Była dla mnie jak swoiste mysterium fascinosum. Dziś czytam ją z większym dystansem, co nie znaczy, że na zimno. Romantyczną, bombastyczną narrację wokół „dziewiątej Mahlerowskiej” oraz cały ten szum, który sam Mahler uczynił, traktuję jako pijarowski „myk”. Słowa kompozytora zamieszczone na jednej z kart utworu: „do widzenia, moja lutnio” brzmią zapewne pożegnalnie, jednak – jak wiemy – Mahler miał przecież w głowie (i trochę na papierze) kolejną symfonię. Lutnię można więc rozumieć jako rozstanie z tradycją. I owszem, z nonszalancją kompozytor traktuje romantyczną harmonię. Wiele jest w „dziewiątej” politonalnych zwrotów, a od nich niedaleko przecież do atonalnych brzmień. Kolejność części również „sprzeniewierza się” matce-tradycji: w środku Mahler serwuje szybkie ogniwa, które obramowuje wolnymi.

 

I część (Andante comodo), rozbudowana (trochę patetycznie-czajkowsko), przepastna w swoich długich tematach, krąży między durem a mollem i jest mroczna jak dziki las. Wybija mnie z komfortu, czyli dobrze.

II część (Scherzo) niesie klimat, który frapuje. Lubię jej groteskowo-pikantne fragmenty, ten dziwny walczyk, jakby wymyślony przez Dyla Sowizdrzała na łące w górach. Zasłuchuję się, jak Mahler z humorem żeni skrajne rejestry brzmieniowe, a obsesyjne tryle mają coś z prokofiewowskich „powidoków”.

III część (Allegro assai) to burleskowe rondo, gdzie dominują bukoliczne, sielskie klimaty z moją ulubioną solówką klarnetu Es.

 

Finałowe Adagio niezmiennie pozostawia mnie w „katatonicznej” zadumie. Szeroka i głęboka fraza, która brzmi jak aksamit najlepszego gatunku, innym razem to jedwab o ciemnej barwie, okrywający pamięć o zmarłej córce. Słyszę tu jakąś walkę (może z losem…), po czym następuje „zamieranie”. Nie lubię tego mahlerowskiego określenia. Zastąpiłabym je raczej dojrzewaniem do ciszy (może tej permanentnej…).

 

Utwór Mahlera to dzieło „wszystkomające”. Jednak tylko dyrygent doskonały wie, jak żonglować barwami i fakturami, by tworzyły iskrzące się feerie, jak poprowadzić instrumenty dęte blaszane, by ich kreska malowała przekonujący, mroczny pejzaż, i jak przedstawić „konwersacje” skrzypiec z obojem czy przepiękne dialogi waltorni i fletu, by miały powab, za którym się tęskni. Gestyka Boreyki jest w utworze Mahlera zadziwiająco oszczędna, jakby dyrygent znakował zaledwie tropy. Maestro prowadzi zespół w sposób arcyprzemyślany, przeprowadza słuchacza przez kolejne wątki muzycznej opowieści. Po takiej uczcie może być tylko cisza, która zatrzymuje czas…

 

 

W koncercie kończącym sezon artystyczny w Filharmonii Narodowej, wieńczącym również dyrektorowanie Maestro Andrzeja Boreyki, dźwięczała niewątpliwie jakaś pożegnalna nuta. Warto też dodać, że prezentowane utwory powstały mniej więcej w tym samym okresie, jego twórcy mierzyli się z doświadczeniami granicznymi, dotyczącymi również przełomów estetycznych.

 

Czy tak więc brzmieć mogą dźwięki czasu zaprzeszłego w pięknej wolności i otwartości na nowe, z przeżytą zgodą na przemijanie, bez rozdzierania szat, z godnością? Myślę, że tak właśnie…

 

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.