O miłości i jej skutkach [„Botticelli”, reż. Paweł Świątek, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie]
Wystawiony język Wenus umieszczonej na afiszu spektaklu „Botticelli” w reż. Pawła Świątka Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie sugeruje, że spektakl nie będzie wiernym i pełnym powagi przedstawieniem życia malarza, ale raczej swego rodzaju zabawą historycznym kontekstem.
W spektaklu użyto nazwiska słynnego malarza jako megafonu ogłaszającego wszem wobec, że sztuka zawsze jest wolna: niezależnie od sytuacji, w jakiej znajduje się jej twórca. Z kolei przemycanie do spektaklu wątków współczesnych pokazuje, że dramat artysty ograniczanego przez ramy epoki, w której żyje, nie jest zakończonym procesem historii.
Kiedy poznajemy Sandro Botticellego (Mateusz Janicki), zjawia się on na scenie w częściowym negliżu. Z lampką wina w dłoni wita zgromadzoną publiczność, rozpoczynając właściwą część spektaklu. Na scenie towarzyszy mu Klarysa (Karolina Kazoń) – żona Wawrzyńca Medyceusza zwanego Lorenzo (Marcin Sianko), którą Botticelli ma za zadanie sportretować. Nietrudno się domyślić, że okoliczności, w jakich dochodzi do ich spotkań, sprzyjają romansowi.
Kiedy Klarysa opuszcza scenę, pojawia się na niej młodziutki uczeń Botticellego – Leonardo Da Vinci (Rafał Szumera). Nie wiadomo, czy Botticelli i Da Vinci kiedykolwiek się spotkali. Jednak sztuka (czy życzenie dramaturga Jordana Tannahilla) ma siłę tak wielką, że potrafi łamać nie tylko prawa społeczne, ale również fizyczne, przenosząc razem bohaterów do zacisznej pracowni we Florencji. Da Vinci jest uczniem i muzą Botticellego, który przedkłada jego obecność ponad wszystko inne i pragnie go zatrzymać przy sobie kosztem dowolnych poświęceń. Niemalże bez żalu jest gotów złożyć w ofierze nawet swoją męskość. Co ciekawe – w obecności Da Vinci Botticelli prawie nigdy nie bierze do ręki pędzla. Przy obrazie pracuje jego uczeń Leonardo, a Botticelli wprowadza poprawki do dzieła bodajże raz jeden – kiedy to postanawia diametralnie zmienić jego koncepcję.
Scenografię spektaklu tworzą: materac, olbrzymia rama zasłonięta białym materiałem oraz odwrócony do nas tyłem obraz Botticellego. W oddali, po prawej stronie widoczna jest jeszcze ikoniczna muszla, na której to malarzowi pozuje Klarysa – pierwowzór Wenus rodzącej się z morskiej piany. Scenograficznie jest to ciekawy zabieg, ponieważ obraz, którego jako widzowie nie widzimy, równie dobrze mógłby być lustrem - niebawem odbije się w nim to, co obserwujemy na scenie. W praktyce jednak obraz, jaki widzi sam twórca, jest zupełnie inny od obrazu tworzonego w wyobraźni widza.
Jednym z głównych elementów tworzących nastrój spektaklu jest wino. Bohaterowie popijają je w chwili relaksu lub gwałtownego wzburzenia, otrzymując od trunku efekt, jakiego oczekiwali. To właśnie wino przenosi nas mentalnie do Florencji i to ono powoduje, że możemy obserwować emocjonalne sceny bez popadania w przesadę nadmiernego dramatyzmu. Trunek wprowadza spokój i pozwala na zdystansowanie.
Interesujące jest jak spektakl oddziałuje na widza za pomocą stroju postaci lub jego braku. Ubranie oddaje nastrój i stan emocjonalny bohatera, a nawet jego zamiary. Kiedy Sandro przebiera się w strój do gry w squasha (w którego grywa ze swoim rywalem – Lorenzo), zakłada białą koszulkę polo, krótkie spodenki i charakterystyczne białe skarpetki. W tym momencie nie obserwujemy już lekkoducha walczącego o zachowanie ideałów piękna, ale człowieka wtłoczonego w przestrzeń powinności. Jest to moment, kiedy bohater musi schować swoją dumę i zatańczyć tak, jak zagra mu wielki Lorenzo z rodu Medici. Poza tym niezwykle wytworny strój Lorenza w połączeniu z pełną godności postawą tworzy niemały kontrast z pospiesznie zarzuconym ubraniem tytułowego bohatera.
Dosyć nieoczywiste są za to motywy postępowania postaci. Przy akompaniamencie muzyki ze spektaklu „Upiór w operze” twórcy nasuwają nam pewne interpretacje, ale jeśli rozważyć sprawę dokładniej, nie można mieć pewności, czy nasz osąd jest słuszny. Jednym z głównych „czarnych charakterów” spektaklu jest Lorenzo, a my, jako osoby zaznajomione już z życiową sytuacją Botticellego, możemy tylko współczuć biednemu artyście, wobec którego zwraca się nienawiść władzy. Lorenzo, zimny i świadomy swojej siły człowiek, w okrutny sposób próbuje zemścić się na swym niedawnym ulubieńcu, kreując sytuację wprost stworzoną dla powiedzenia „łaska pańska na pstrym koniu jeździ”. Ale czy można go o to winić? Czy jego zachowanie nie jest choć w pewnym stopniu uzasadnione? Może warto popatrzyć na niego jak na zdradzonego męża, a nie bogatego władcę. Z kolei portretowana "Wenus" nie jest delikatną, kruchą istotą, jaką widzimy na obrazie, to przebiegła kobieta, wykorzystująca bohatera do własnych celów. Ciekawe, że to właśnie jeden z głównych antybohaterów spektaklu – mąż Klarysy – był moją ulubioną postacią. Jego motywy są dość oczywiste i bezwzględne, ale przy tym ma w sobie coś ujmującego.
Spektakl w reżyserii Pawła Świątka to opowieść o tym, jak tworzyć sztukę w oderwaniu od nacisków świata zewnętrznego, dla którego jest ona zbyt nowatorska, zbyt odważna lub po prostu niezrozumiała. To opowieść o miłości i jej skutkach oraz o tym, w jaki sposób świat może zabić wrażliwość u człowieka rozmiłowanego w pięknie.