Anna Wróbel: Być prześliczną to za mało
O tym, jak żyje się w wiolonczelowej rodzinie, do czego służy dzwoneczek i co można znaleźć na cmentarzu. Z Anną Wróbel, prawdziwą pasjonatką odkrywania nowych dzieł i twórców, rozmawia – jak wiolonczelistka z wiolonczelistką – Anna Markiewicz.
Pretekstem do spotkania stała się płyta zawierająca nieznane polskie miniatury na wiolonczelę i fortepian – „Reverie”. Niedawno wydany album wytwórni DUX zasługuje na osobne omówienie, tymczasem poznajmy bliżej odpowiedzialną za jego powstanie, odważną i konsekwentną, ale też pełną dystansu i poczucia humoru artystkę.
Anna Markiewicz: Patrzę na okładkę Twojej książki. Jej tytuł to „Cudowny to instrument wiolonczella! Historie polskich wiolonczelistów XIX I XX wieku”. Od razu pomyślałam: jak czuje się Twój brat jako jedyny nie-wiolonczelista w rodzinie?
Anna Wróbel: Jest jeszcze mój mąż, który nie jest nawet muzykiem. A Piotrek? No cóż, chyba już przywykł do tego i przekuwa to w swój sukces. Gra na puzonie, tubie, suzafonie, komponuje, aranżuje i robi mnóstwo fajnych rzeczy, których my, reszta rodziny, nie potrafimy. Sądzę, że jest zadowolony.
Ty również wyjrzałaś trochę z tego kokonu, studiowałaś muzykologię. Czy najpierw zaczęłaś odkrywać nieznane utwory wiolonczelowe i chciałaś to pogłębiać, czy może odwrotnie – to studia pozwoliły Ci poznać nowych twórców i ich dzieła?
Mój tata (profesor i wirtuoz wiolonczeli Andrzej Wróbel – przyp. red) organizuje Festiwale Polskiej Muzyki Kameralnej. To on napędza moje zainteresowanie muzyką polską i tą „działalnością odkrywkową”. Podczas koncertów grywaliśmy utwory nigdy dotychczas niewykonywane i pojawiały się głosy, że szkoda, że festiwale nie mają porządnej opieki merytorycznej. Postanowiłam więc to zmienić i rozpocząć studia muzykologiczne.
Studiowałaś pełne pięć lat?
Zaczęłam od pierwszego roku. Było ciężko, skończyłam już Akademię Muzyczną, grałam koncerty, a tu nagle powrót do szkolnej ławki, zajęcia od ósmej do szesnastej i potem do teatru na spektakl. Do domu docierałam przed północą, a o szóstej znów musiałam jechać do Warszawy. Funkcjonowałam tak przez pół roku, aż któregoś pamiętnego poranka zabrało mnie z wanny pogotowie. Z czegoś trzeba było zrezygnować, ale z czego? Jestem głównie muzykiem – nie mogłam porzucić grania, koncertów, teatru. No więc muzykologia. Nie lubię poddawać się, zaczynać od A i kończyć już na B. Udało mi się ostatecznie przeskoczyć od razu na czwarty rok, ale musiałam dużo nadrabiać. A, umówmy się, wiedza wyniesiona z naszych studiów jednak nie była wystarczająca.
Nawet jeśli chodziło się na zajęcia Twojego taty z literatury wiolonczelowej, skądinąd pełne dygresji. I na historię sztuki u doktor Fabiani. Było ciekawie, ale…
…ale to wciąż było za mało. Na muzykologii panował rygor, np. na jednym z przedmiotów można było mieć jedną nieobecność w ciągu roku. Koleżanka wypisała się na własne życzenie ze szpitala, żeby uzyskać zaliczenie. Do dziś wspominam egzamin z dziejów myśli o muzyce. Byłam świetnie przygotowana, ale wylosowałam pytanie po łacinie, a to właśnie był przedmiot, który mnie ominął. Ostatecznie zdałam, ale miałam moment kompletnego załamania.
Twoja praca magisterska była oczywiście o wiolonczeli. Skąd czerpałaś informacje o tych wszystkich artystach? Kiedy przeglądam kolejne strony Twojej książki, większość nazwisk znam tylko ze słyszenia albo raczej wcale.
Głównym źródłem była dziewiętnastowieczna prasa. Na ogół na szczęście po polsku. Dziś sporo publikacji jest zdigitalizowanych, ale ja musiałam spędzić mnóstwo czasu w BUW-ie, badając zasoby na mikrofilmach. Do rozpaczy doprowadzały mnie teksty po niemiecku, pisane gotykiem. Znam trochę ten język, ale krój pisma nieraz mnie pokonał. Informacji szukałam wszędzie, czasem korzystając z dość niekonwencjonalnych metod. Jedną z nich była korespondencja cmentarna.
Brzmi zagadkowo.
Znalazłam grób wiolonczelisty – Henryka Adamusa, który umarł w latach 50. XX w. Była więc szansa, że może wciąż żyje ktoś z jego potomków. Akurat zbliżał się dzień Wszystkich Świętych, poszłam więc na Powązki, postawiłam znicz, a pod nim umieściłam list. Wytłumaczyłam, że piszę właśnie pracę i szukam osób, które znały nieboszczyka.
Niezwykle kreatywne!
I skuteczne. Wkrótce odezwała się jego wnuczka, bardzo miła starsza pani, która udostępniła mi całe pudło pamiątek. Opowiadała ciekawe anegdoty, np. jak Kazimierz Wiłkomirski przyszedł z kwiatami przepraszać wdowę po Adamusie po tym, gdy w swoich „Wspomnieniach” bardzo niepochlebnie go opisał. Ta historia potwierdza, że oceny Wiłkomirskiego były niekiedy dość kontrowersyjne.
Chyba ciekawie było tak przenieść się w przeszłość?
To było naprawdę śledztwo na miarę Archiwum X. Szperanie w gazetach, recenzjach. Dawniej tak szczegółowo opisywano koncerty, że, czytając, czułam się, jakbym tam była.
Jak sądzisz, czy ta gruba księga może być interesująca dla kogoś, kto nie gra na wiolonczeli?
Czemu nie? To nie jest encyklopedia, nudy w stylu: „urodził się wtedy i tam, edukację kontynuował tu i tu”. Pisząc, starałam się zachować konwencję opowiadania.
A gdzie można kupić tę książkę?
Na pewno w Internecie na stronie wydawnictwa Polihymnia i efryderyk.pl. A także w księgarni na parterze Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie.
Ostatnio Twoja działalność muzyczna skupia się głównie wokół twórczości nieznanych lub bardzo mało znanych kompozytorów polskich. Wracasz jeszcze czasem do kanonu naszego repertuaru, tych wszystkich sonat Brahmsa, Beethovena, miniatur Schumanna itp.? Czy może w obliczu Twoich odkryć nie są już interesujące?
Sama w końcu zrozumiałam, że trochę na własne życzenie wpakowałam się w tę niszę i głównie z nią zaczęłam być kojarzona. Aby położyć temu kres, wymyśliłam cykl koncertów „Alfabet literatury wiolonczelowej”. Niestety pandemia przerwała wszystko, zatrzymałam się na B – Bachu, Boccherinim i Beethovenie. I to na razie koniec. Ale jeśli znajdę pianistów chętnych do nauki nowych utworów, będzie pewnie ciąg dalszy.
Czy nie odczuwasz już przesytu tym, co „znane i lubiane”? Przyznam, że wolę nie pójść na koncert nawet znakomitego wiolonczelisty, niż iść i słuchać po raz kolejny koncertu Dworzaka.
Zwykle działam tak, jak życzyłabym sobie, by robili to inni. Czyli przykładowo napisałam książkę taką, jaką chciałabym przeczytać. Staram się trzymać tej zasady także na koncertach, proponować słuchaczom coś, czym jeszcze nie są znudzeni. Np. grałam prawykonanie koncertu Aleksandra Kulikowskiego z lat 70. XX w. z Polską Orkiestrą Radiową pod dyrekcją Moniki Wolińskiej i nagrałam go z tą samą orkiestrą z Łukaszem Borowiczem. Nuty koncertu ukazały się w wydawnictwie Polihymnia, można więc po nie sięgać. Ale nie powiem, że nie lubię Dworzaka, to by było bluźnierstwo.
A ja powiem ;)
Gdyby ktoś zaproponował mi zagranie go z orkiestrą, byłabym szczęśliwa. Choć w sumie cenię sobie działanie na nieznanym terytorium, kiedy nie mam jeszcze w głowie cudzych nagrań i wykonań, muszę sama poświęcić czas i uwagę analizie utworu.
Niektórzy mówią – nie o Tobie, ale w ogóle – że taka praca wykopaliskowa to wycofanie się z konkursu. Unikanie porównań z innymi, wyścigu. Swoją drogą, to powszechne zamknięcie na nowości to trochę wina pedagogów. Najczęściej mają zestaw preferowanych utworów i chcą z każdym przerabiać to samo.
Ja miałam odwrotnie. Mój tata, jednocześnie mój ukochany profesor, motywował mnie, gdy pragnęłam grać to, co inni: „Chcesz być taka jak wszyscy? Poszukaj czegoś ciekawszego”. Nie wiem, czy komisję egzaminacyjną moje wybory wprowadzały w zakłopotanie, może jednak cieszyli się, gdy po sześciu sonatach Brahmsa nagle słyszeli np. Poulenca.
Chyba nie masz czego żałować. Jeśli kiedyś zapragniesz wykonać coś popularnego, przygotujesz to przecież sama. Koncert D-dur Haydna na pewno umiesz.
Oczywiście, choć zwykle grywałam go w mało popularnej wersji Gaeverta z kadencją mojego taty. A na egzaminach do orkiestr obowiązuje edycja Gendrona.
Ach, te egzaminy, ta cudowna świadomość, że za kotarą siedzą koledzy, starsi i młodsi. Najgorsza publiczność.
Przed przesłuchaniem do pewnej orkiestry uprzedzono mnie, że gdy tylko usłyszę dzwoneczek, mam natychmiast przestać grać, w innym wypadku czeka mnie dyskwalifikacja. I, oczywiście, zamiast myśleć o pięknie frazy, na czym się skupiłam?
Nasłuchiwałaś dzwoneczka – czy to już.
Tak, jak taki doświadczalny szczur w klatce, który na dźwięk dzwonka staje w miejscu.
Nie ma to wiele wspólnego z artystyczną kreacją. Chciałabym spytać Cię właśnie o poczucie muzycznej wolności. Kiedy skończyłam studia, byłam przeszczęśliwa. Wiedziałam, że już nikt nie będzie mi mówił, jak trzeba grać, nie będzie dyktował palców, smyczków, niczego. Chyba że sama zapytam i poproszę o radę – co zresztą wielokrotnie później robiłam podczas kursów mistrzowskich. Ty dalej masz bliskie kontakty z ojcem, mieszkasz de facto z profesorem ze studiów pod jednym dachem. Czy wciąż czujesz na sobie jego wzrok, gdy ćwiczysz?
Po remoncie domu, który był konieczny, gdy rodzina się powiększyła, ćwiczeniówka została bardziej odizolowana i łatwiej o poczucie prywatności. W liceum i na studiach troskliwe ojcowskie uwagi doprowadzały mnie czasem do szału. Zwłaszcza że zawsze trafiały w sedno problemu! Z oporami, ale prędzej czy później z nich korzystałam, a dziś doceniam je bardziej. Na niektóre patenty może sama bym nie wpadła, a tak – mam przetarty szlak na skróty.
Mama (Elżbieta Piwkowska-Wróbel – przyp. red.) zabierała głos czy trzymała się na uboczu?
Z mamą chyba mamy podobne charaktery, w związku z czym wspólne ćwiczenie nam jakoś nie szło. Ale teraz, już od ponad 20 lat, z rodzicami tworzymy Rodzinne Trio Wiolonczelowe i zawsze dochodzimy do porozumienia.
Kiedy słuchałam Twojej płyty, moją pierwszą myślą było: „jaka fajna, przyjemna muzyka, czemu nikt tego nie gra?”. Utwory pochodzą zdecydowanie z ery tonalnej, mają piękne melodie wpadające w ucho. A czy wykonujesz czasami „totalną współczechę”?
Szczerze mówiąc, nie przepadam za eksperymentami. Jeśli już, grywam utwory brata i kompozytorów, których znam i lubię. Dla naszego Tria utwory napisali m.in. Jerzy Derfel, Jerzy Maksymiuk, Benedykt Konowalski. Na moje zamówienie niezwykły utwór skomponował Krzysztof Herdzin. Utwór ten dał zresztą tytuł mojej płycie z polską muzyką na wiolonczelę i smyczki – „Charalis Passeris”. Czyli w wolnym tłumaczeniu „wróblowy chorał”.
Muszę jeszcze wspomnieć o Twoim pomyśle, by nagrywać na żywo, raz w miesiącu, najlepiej w plenerze kolejne ze słynnych 12 Kaprysów Piattiego. Idea szalona, biorąc pod uwagę zimowe miesiące. O ile pierwszy kaprys, styczniowy, nie jest niezwykle trudny, na razie też nie jest bardzo zimno, to ten z lutego…
W 2022 roku była 200. rocznica urodzin Piattiego. Wprawdzie zorientowałam się dopiero w czerwcu, ale – lepiej późno niż wcale. Postanowiłam uczcić ten jubileusz, tworząc Piatti Calendario 2022. Nagrywam więc kolejne kaprysy w różnych miejscach i umieszczam je na moim kanale na YouTube „WróblArt”, zapraszam chętnych do śledzenia. Były też „odcinki specjalne” z Elegią Piattiego na dwie wiolonczele lub Serenadą na trzy. A w lutym chyba muszę coś wykombinować, jakoś obejść swój regulamin. Szkoda mi instrumentu i rąk.
O nie, musisz wytrwać! Ostatecznie może być jakaś przeszklona weranda. Jak rozumiem, materiał na płytę z kaprysami powstał jednak w studiu?
Tak, filmiki to taki żart, płytę potraktowałam poważnie.
Spytam Cię o jeszcze jedną rzecz. Rzadko mam okazję rozmawiać z koleżankami po fachu, choć ostatnio jest nas tak dużo… Czy odczuwasz czasem „klątwę Skaldów”? Gdy tylko mówisz, czym się zajmujesz, natychmiast słyszysz: „prześliczna wiolonczelistka”?
Oczywiście. Najczęściej to bagatelizuję. Ale raz wykorzystałam ten atut – na egzaminie na prawo jazdy. Przyznałam się, co robię w życiu, i to chyba pomogło, bo w końcu zdałam.
Swoją drogą to solo z piosenki Skaldów, szczególnie za drugim podejściem, w as-moll, wcale nie jest łatwe…
Zdecydowanie. Nie wystarczy być tylko prześliczną wiolonczelistką. W mojej książce piszę o tym, że kobiety grały na wiolonczeli na długo przed powstaniem tej piosenki. Ale np. w Polsce w XIX wieku znana była tylko jedna, nazywała się Czesława Gromska.
Ciekawe, że jeśli w polskiej orkiestrze w sekcji wiolonczel jest siedem kobiet i jeden mężczyzna, to zawsze on będzie koncertmistrzem. A w orkiestrach na świecie siedzą na tej pozycji nie Polacy, a Polki – skądinąd nasze koleżanki. Na koniec spytam Cię jeszcze – gdzie można Cię posłuchać?
Gram w spektaklu „Wieczór Trzech Króli” w Teatrze Narodowym, grywam też w Teatrze Syrena i Teatrze Roma. Z koncertami solowymi ostatnio jest ciężko, najlepiej je organizować samodzielnie. Choć np. w kwietniu wystąpię na UMFC w Białymstoku z dosyć karkołomnym programem na wiolonczelę solo. Mam nadzieję, że zdążę się przygotować, bo oprócz grania moje życie wypełnia też obecność dwóch uroczych synków w wieku 3,5 lat i 1,5 roku. Na pracę, maile, telefony, ćwiczenie nie pozostaje zbyt dużo czasu. Organizuję też Festiwal Muzyki Kameralnej i Organowej Powiatu Legionowskiego, a to, wiadomo, łączy się z walką o pieniądze – wnioski, korekty wniosków, wymogi urzędów, oferty, biznesplany, raporty. Ten brak czasu i gonitwa trochę mnie przerażają, ale wiem, że kiedyś to minie, będę miała więcej swobody.