Spóźnione wakacje [relacja z koncertu „Pocztówki z Rio”]
Zgodnie z nazwą koncertu otrzymałem pocztówkę. Z brazylijskimi i polskimi klasykami, z tradycyjnymi jazzowymi aranżacjami lat 60. i w klimacie południowoamerykańskich wakacji. Wszystko można było usłyszeć 21 listopada na koncercie „Pocztówki z Rio”.
Jak powiedziała sama Dorota Miśkiewicz (śpiew) w trakcie koncertu – były to pocztówki z Brazylii do Polski, ale i na odwrót. Koncert dzielił się dość luźno na dwie części: w pierwszej można było głównie usłyszeć znane instrumentalne czy wokalne utwory polskich kompozytorów (w tym wokalistki i jej ojca Henryka Miśkiewicza – chociażby „Na ocean”, „Suwalskie bolero”), w drugiej natomiast dzieła komponowane przez brazylijskich twórców.
Oczywiście zarówno budowa koncertu, jak i nawiązania do brazylijskiego tematu przewodniego były dość luźne. Utwory – raz oryginalnie brazylijskie, raz z jedynie lekko południową aranżacją – wprowadzały mnie w stan przyjemnego rozluźnienia. W takim klimacie zdawali się znajdować również wykonawcy (choć zakładam, że granie koncertu wymusiło na nich nieco większe skupienie, z którego ja mogłem zrezygnować). Dorota Miśkiewicz w porównaniu z koncertem granym miesiąc wcześniej (zobacz naszą relację) znacznie mniej eksplorowała możliwości swojego głosu – choć oczywiście pojawił się jazzowy scat i wokalizy. Podobnie instrumentaliści – ich improwizacje, choć niepozbawione znamion niezwykłej techniki i doświadczenia, nie ukazywały często szerokich możliwości instrumentów, ale skupiały się raczej na swobodnej ekspresji feelingu (wyjątkiem były jednak niezwykle żywiołowe improwizacje podczas „Hardly” Henryka Miśkiewicza). Dla jasności: nie było to w żadnym stopniu rażące czy złe. Wręcz przeciwnie – sposób gry idealnie wpasowywał się w nastrój koncertu.
W aranżacjach widać było oczywiście fascynacje Brazylią. Pojawiły się jednak brzmienia kojarzone z muzyką filmową i sentymentalną, z którą Miśkiewicz w przeszłości romansował niejeden raz. Wszyscy instrumentaliści Melanidis Orchestra realizowali wizję aranżera bez zarzutu. Innych muzyków towarzyszących, takich jak Andrzej Jagodziński (fortepian) czy Marek Napiórkowski (gitary), przedstawiać nawet nie trzeba. Nie tylko doskonale pomagali wybrzmiewać muzyce, lecz także zaznaczali swoją obecność we wspomnianych improwizacjach.
Przykuwającym zainteresowanie elementem koncertu była objawiająca się czasami w muzyce relacja ojca z córką. Fragmenty, w których saksofon i głos Miśkiewiczów brzmiały unisono (a czasem wręcz jedną barwą, brzmieniem i wysokością), sprawiały, że z muzyki płynęły nie tylko radość z jej wykonywania, lecz także uczucia, sentyment czy rodzinne przywiązanie wokalistki i instrumentalisty. Na co dzień te dwie postacie, mocno już osadzone i doceniane na scenie jazzowej, wydają się przecież dla nas oddzielnymi artystycznymi tworami. Taki niewielki zabieg sprawił, że poza artystami zobaczyłem dwóch bliskich sobie ludzi. Może właśnie taki nastrój koncertu – swobodny, lekki i niezobowiązujący do garnituru (w końcu siedzimy w domu) – pozwolił przekazać coś więcej nie o muzyce, ale o samych artystach.
Wojciech Gabriel Pietrow