Dwa oblicza jednego miejsca [relacja wydarzeń "Warszawskiej Jesieni" w ATM]
"Warszawska Jesień" za nami. W pamięć zapadły nam dwa wieczory w sali studia ATM oferujące dwa zupełnie różne wydarzenia. 22 września zabrzmiał „Bunkier. Fake opera” Wojciecha Błażejczyka, który przytłoczył nadmiarem form. Dzień później natomiast „Transamorem – Transmortem” Éliane Radigue pozwoliło w medytacji odnaleźć swoją treść.
Pierwszy, środowy spektakl często i otwarcie nawiązywał do niedokończonego opowiadania Franza Kafki pt. „Jama” (czasem tytułowanego również „Schron”). Reżyser i twórca libretta Waldemar Raźniak mówi o dziele inspirującym „Fake operę” tak:
„Jest gęstym, parabolicznym monologiem podmiotu budującego sobie schronienie z czasem przekształcające się w rodzaj twierdzy. Ma ona zapewnić bezpieczeństwo w niepewnym świecie. Okazuje się jednak, że schron nie jest doskonały i lokator nie może czuć się w pełni bezpiecznie. Myśli ciągle o przebudowie i ulepszeniu swojej budowli. Lęk przed odkryciem kryjówki staje się wkrótce obsesją, a schron jawi się jako pułapka, co każe źródeł wszelkiego rodzaju niepokojów szukać wewnątrz własnego umysłu”.
Wielość form
Tytułowy bunkier stanął w ciemnej przestronnej sali studia ATM. Biały sześcian ze ścianami z półprzezroczystego materiału. Wewnątrz niego widownia, która oglądała spektakl dziejący się raz w nim, raz poza nim, a innym razem na jego „ścianach” (w formie projekcji wideo). Ten format od razu wciągał widza w klimat spektaklu i przestrzeń tytułowego bunkru. Bunkier otoczony był członkami zespołu w papierowych maskach. Z czasem wokół konstrukcji i w niej samej zaczęli się jednak pojawiać aktorzy oraz nowe dźwięki, nowe brzmienia, kolejne formy i wiele, wiele innych zjawisk, których z czasem było za dużo. To wszystko z czasem przytłaczało. Nadmiar artystycznych zabiegów, pretensjonalna forma i ostentacyjna inscenizacja zdecydowanie przyćmiły samą muzykę.
Początkowo jednak spektakl nie potwierdzał moich obaw (które miałem już po przeczytaniu libretta). Początek – mocno immersyjny – otoczył mnie najróżniejszymi bodźcami wizualnymi, dźwiękowymi, a nawet (gdy niskie dźwięki uderzały znienacka, wywołując drżenie) dotykowymi. Już pierwsza „scena”, składająca się z montażu wideo prezentowanego na trzech ścianach jednocześnie oraz muzycznych niby-spięć i zakłóceń, wyrywała z zamyślenia i wciągała (bez uprzedniej prośby o ciszę) w świat widziany przez ekran telewizora.
Po tej swoistej uwerturze przyszedł jednak czas na kolejne części dzieła, które przybierały coraz to nowsze formy. Instrumentalny poliagogiczny utwór, w którym rytm jednostajnego brzmienia smyczków i sekcji dętej rozchodził się i znów się na siebie nakładał, przywoływał na myśl zagrożenie nadchodzące spoza schronu. Następnie dyrygent, pojawiający się na projekcji niczym postać w masce z horroru „Piła”, wprowadził nowy wątek do spektaklu. Kolejne elementy „Fake opery” stawały się coraz bardziej oderwane od siebie: pantomima do dubstepowego remiksu z wypowiedziami Donalda Trumpa czy Borisa Johnsona, parodia wypowiedzi polityków, aria o kłamstwie na głos, elektronikę i modulator, ironiczna piosenka w stylu new age-pop, prezentacja sondy ulicznej… Wszystko to połączone luźnym wątkiem polityki, prawdy, kłamstwa i rzeczywistości. Jakkolwiek jednak szukałem linearnej historii lub chociaż kolejnych tropów, które ostatecznie stworzyłyby myśl przewodnią tej opery, nie potrafiłem tego zrobić. Kolejne formy jedynie dystansowały mnie do dzieła. Początkowe zanurzenie w dziele cały czas słabło.
Brak treści
Dodatkowo nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że język aktorski i samo libretto spektaklu są satyrą na teatr zaangażowany, który przepełniony jest patosem i bon motami bez pokrycia. Kolejne sceny ostentacyjnie bowiem naśladowały język polityków lub odnosiły się do najbardziej znanych cytatów biblijnych. Przywoływało mi to na myśl skecz z SNL, który obśmiewał manierę aktorską licealnych spektakli. Niezbyt jednak w tej satyrze „Fake opery” odnajdywałem sens. Zastanawiam się więc, czy nie był to po prostu zły wybór efektownej formy wyrazu, której zabrakło ciekawej treści.
Szczególnie że z jawnym punktem odniesienia do opowiadania Franza Kafki i wyrazistą muzyką nie było potrzebne tak wiele słów, by przekazać coś widzowi. Muzyka (choć w moim odczuciu brakowało jej spójnego charakteru na przestrzeni całego dzieła) była wystarczająco wyrazista, by zastąpić połowę wypowiedzianych słów. Dodatkowo czasami schodziła (niepotrzebnie) na drugi plan, by akompaniować kolejnym, powtarzalnym kwestiom aktorów. Szkoda, bo np. aria w wykonaniu Michała Sławeckiego wyrażała niezwykle wiele emocji i przemyśleń. Słowa uzupełniały muzykę, ale elementy tańca i ruchu scenicznego niepotrzebnie dorzucały akcji do pełnego już dramatyzmu i wrażliwości utworu. Ostatecznie skupienie rozbiegało się na wiele miejsc naraz i ponownie forma przerastała treść. To nie był odosobniony przypadek, gdy sceniczna warstwa spektaklu traktowała muzykę jak akompaniament, a nie pełnoprawny środek wyrazu.
I ostatecznie najbardziej zawiodło mnie w operze to, że ponadgodzinny spektakl nie przyniósł mi nic. Cytaty typu: „Z kłamstwa robi się istotę porządku świata” i kolejne polityczne satyry nie przynosiły żadnej refleksji, ale jedynie powtarzały to, co już wiadome. Post-prawda, mediatyzacja polityki, wyrachowanie rządzących państwami, zagubienie w świecie – spektakl poruszył wiele treści. Nie połączył ich jednak w żadną całość. Nie stworzył nic nowego. Brakowało mi głębszego spojrzenia na to, co jest poza bunkrem.
Zgubiłem się
„Bunkier. Fake opera” zagubiła mnie w nadmiarze form i pozostawiła głodnego treści. Teatr, pantomima, taniec, wideo i muzyka nie pozostawiały miejsca dla siebie nawzajem lub powtarzały te same treści. Muzyka nie otrzymała tyle miejsca, co krzyczący aktorzy. A szkoda, bo ciekawe brzmienia saksofonów i smyczków nieraz przykuwały uwagę. Perkusja i cała rytmiczna strona dzieła również mogła zabłysnąć znacznie bardziej, gdyby dano jej przestrzeń. Słuchając fragmentów zapisanej transmisji wydarzenia, żałuję, że nie udało mi się zachwycić tą muzyką. Operowała ona bardzo przystępnym językiem muzyki współczesnej, który ja – osoba niezagłębiona w muzykę współczesną – odbierałem z łatwością, ale i przyjemnością.
„Fake operę” chciałbym zobaczyć jeszcze raz, ale w zmienionej inscenizacji. Bardziej wrażliwej, nieprzegadanej i mniej oczywistej.
Drugie oblicze
Wieczór później w tym samym miejscu przez godzinę brzmiała muzyka Éliane Radigue. Powolnie transformująca surowa materia utworu „Transamorem – Transmortem” przeznaczona była do słuchania na leżakach i w półcieniu – jakby w przeciwieństwie do tego, co działo się w tym miejscu wieczór wcześniej. W reżyserowanej dźwiękowo przez Lionela Marchettiego formie muzyka snuła się przez cztery głośniki. Skręcając głowę nieco w prawo, słyszałem więc częstotliwości niesłyszalne, gdy obróciłem ją z powrotem.
Nie ukrywam jednak, że spodziewałem się większej dowolności pozostawionej słuchaczom. Na leżakach mogli jedynie obracać głową, a większe ruchy skutkowały skrzypieniem drewnianych leżaków, przez które początkowo trudno było wejść w stan medytacji nad muzyką. Być może otwarta przestrzeń, po której jedni mogliby chodzić, inni wykorzystać do leżenia, a inni do zaśnięcia wraz z muzyką, byłaby lepszym wyborem. Z pewnością w większym stopniu pozwoliłaby doświadczyć hipnotyzujących słuch mikrozmian, które towarzyszyły każdej zmianie miejsca, z którego słuchało się muzyki.
Niemniej jednak leżaki – choć nie do końca wygodne – nie były złym wyjściem i pozwoliły mi ostatecznie zanurzyć się w muzyce i przeanalizować każdą jej częstotliwość. Najbardziej ujęło mnie jednak to, czego zabrakło mi dzień wcześniej – zaufanie muzyce i pozostawienie jej bez niepotrzebnych dodatków.