Mozarta nie da się poznać! [rozmowa z Adamem Banaszakiem]
Z Adamem Banaszakiem, nowym kierownikiem muzycznym orkiestry Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, wchodzącej w skład zespołu artystów Warszawskiej Opery Kameralnej, w oczekiwaniu na tegoroczną edycję Festiwalu Mozartowskiego rozmawia Anna Markiewicz.
To Pana pierwszy Festiwal Mozartowski jako kierownika MACV. Czy uczestniczył Pan w opracowywaniu kształtu tegorocznej imprezy?
Adam Banaszak: Bardzo cieszy mnie możliwość pracy nie tylko w Warszawskiej Operze Kameralnej, ale też przy festiwalu, który ma swoją renomę, prestiż, rangę artystyczną i tradycję sięgającą tak wiele lat wstecz. Zaproszenie pani dyrektor Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd przyjąłem z ogromną radością i ekscytacją, w oczywisty sposób wpisując się w plan artystyczny i sposób funkcjonowania instytucji, który w myśleniu programowym i repertuarowym jest imponujący. Programy takich festiwali oczywiście tworzy się ze znacznie większym wyprzedzeniem niż te kilka miesięcy, bo tyle trwa na razie moja współpraca z Operą. Ale cieszę się z tego, że będę miał spory wpływ na kształt festiwalu jako dyrygent, wykonawca, mogąc prowadzić absolutnie wyjątkowe wydarzenia.
Jak się domyślam, wybór dzieł, którymi będzie Pan dyrygował, nie jest przypadkowy. Czy to Pana ulubione utwory, po które często Pan sięga? A może to festiwal jest okazją, by zmierzyć się z nimi, zaprezentować je publiczności w takim właśnie zestawieniu?
Niezmiernie cieszy mnie możliwość zaprezentowania tzw. trylogii da Ponte. Lorenzo da Ponte napisał libretta do trzech oper Mozarta, które, jak się okazało, odniosły największy sukces. Z dwudziestu trzech oper genialnego kompozytora tak naprawdę pięć czy sześć jest na stałe w repertuarze teatrów operowych. Trzy z nich tworzą całość określaną często jako „tryptyk Mozart–da Ponte”, są to: Cosi fan tutte, Wesele Figara i Don Giovanni. Nie po raz pierwszy w życiu poprowadzę ten tryptyk, ale pierwszy raz w Warszawskiej Operze Kameralnej, choć Don Giovannim zadebiutowałem na tym festiwalu podczas jego poprzedniej edycji rok temu. Prezentacja całości tryptyku jest o tyle frapująca, że te dzieła wzajemnie się w jakiś sposób dopełniają. Poprowadzenie choćby jednego z nich samo w sobie jest głębokim przeżyciem artystycznym i duchowym, możliwością opowiedzenia wyjątkowej historii. Ale dopiero pokazanie ich razem, w przeciągu krótkiego czasu, stwarza pole do kolejnych interpretacji i uruchamia nowe pokłady wyobraźni i dialogu, który w magiczny sposób te dzieła prowadzą ze sobą.
Czy idea zaprezentowania tryptyku operowego koresponduje z pomysłem koncertu, na którym zadyryguje Pan trzema ostatnimi symfoniami Mozarta?
Trzy ostatnie symfonie Mozarta, które są probierzem umiejętności zespołu i dyrygenta, pani dyrektor Alicja Węgorzewska-Whiskerd zaproponowała jako swego rodzaju inaugurację mojej współpracy z Warszawską Operą Kameralną na nowym stanowisku. Koncert ten odbył się w marcu tego roku, w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Powtórzymy ten koncert w wiedeńskiej Hofburgkapelle 21 maja. Bardzo mnie cieszy również zaprezentowanie tej trylogii w mieście szczególnie związanym z osobą Mozarta. To także rozszerzenie wpływów festiwalu poza Warszawę. A same symfonie? Zostały napisane w przeciągu kilku tygodni wakacji i w mojej opinii – podążę tu za myślą Nikolausa Harnoncourta, bo to on pierwszy spojrzał na nie w ten sposób – stanowić mogą pewien cykl. Pierwszy akord Symfonii Es-dur rozpoczyna te dwanaście ogniw, pośrodku jest Symfonia g-moll skontrastowana tonacją, charakterem, nastrojem, otwierająca w pewien sposób idee romantyzmu, a na koniec wielki, rozbudowany, kontrapunktyczny finał Symfonii C-dur „Jowiszowej”. Patrząc na to, że Symfonia Es-dur posiada finał nie aż tak zdobny, że Symfonia g-moll faktycznie jest przełamaniem nastroju, a finał ostatniej, 41. Symfonii C-dur jest jednym z największych, najbardziej imponujących finałów, jakie możemy sobie wyobrazić nie tylko w muzyce XVIII stulecia – teoria cyklu wydaje się być uprawniona.
Wykonanie ich razem na jednym koncercie musi być wyzwaniem kondycyjnym.
Tak, to sprawdzian formy. Ale to nie wszystko, wyzwaniem jest również utrzymanie uwagi słuchacza, budowanie narracji w przebiegu tak wielkiej formy. W operach są recytatywy, które posuwają akcję do przodu, ale dają chwilę muzycznego wytchnienia. Tutaj mamy trzy dania główne bez żadnych przystawek! Dla mnie jako dyrygenta – ale jestem przekonany, że także dla każdego muzyka Musicae Antiquae Collegium Varsoviense – jest to jedna z najpoważniejszych wypowiedzi artystycznych, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Spytam teraz o pomysł rozszerzenia festiwalu o występy na estradach wiedeńskich. Czy to nowa idea?
Zespół MACV regularnie występuje na scenie wiedeńskiego Musikverein. W jego Złotej Sali zostanie powtórzony koncert inaugurujący festiwal w warszawskiej Filharmonii Narodowej. Kolejnego dnia kameraliści Orkiestry zaprezentują sekstet na instrumenty dęte i Kwartety Paryskie Mozarta, a trzeci wieczór będzie należał do wspomnianych symfonii. Jest więc to rozbudowana prezentacja możliwości artystycznych naszego zespołu. Ale, patrząc na program całości, Wiedeń to tylko mały wycinek festiwalu. Składa się na niego szereg wydarzeń w Warszawie. Spektakle Idomeneo i Czarodziejskiego fletu poprowadzi, co dla mnie szczególnie piękne i ważne, mój profesor, Marcin Sompoliński. Wielka Msza c-moll zabrzmi dwukrotnie pod batutą maestro Antoniego Wita. Ja poprowadzę wspomniane „tryptyki”, operowy i symfoniczny, ale też dwa razy zadyryguję Requiem. Będzie ono pokazane w dwóch różnych wersjach. Pierwsza to tradycyjna, Franza Xavera Süssmayra. Jak wiemy, Mozart przegrał wyścig ze śmiercią, pisząc mszę żałobną na własny pogrzeb. Süssmayr, jego uczeń, dokonał jej pierwszej redakcji. I mimo tego, że mamy ją wszyscy niejako we krwi przez liczbę wykonań, siłę tradycji – można dyskutować z jego koncepcją zakończenia mszy, a także licznych detali orkiestracji i rodzaju motoryki akompaniamentu. Jednak słuchając Sanctus czy Agnus Dei, czujemy, że nie są to utwory, które mogły wyjść spod pióra Mozarta. Brakuje również rozbudowanej, polifonicznej części Amen, która wieńczyłaby sekwencję – u Süssmayra są to dwa akordy, a zgodnie z prawidłami sztuki kompozytorskiej powinna to być fuga lub co najmniej fugato, co widoczne jest zresztą w szkicu pozostawionym przez Mozarta. Mimo wcześniejszych licznych i znanych prób opracowania Requiem nie mogliśmy przejść obojętnie wobec propozycji wydanej ostatnio przez wydawnictwo Carus-Verlag. Wybitny dyrygent, chórmistrz Howard Arman zaproponował swoją wizję dokończenia i orkiestracji arcydzieła Mozarta – z szacunkiem do kompozytora i jego ucznia. Wprowadził zmiany w orkiestracji, w kilku miejscach harmonii, dopisał także brakujące Amen. To materiał, który ukazał się dosłownie dwa miesiące temu. Tegoroczne prezentacje Requiem, będące już tradycją festiwalu, zyskają więc niezwykły wymiar i gorąco zachęcam do uczestnictwa w obu koncertach, by obie wersje porównać.
Zapowiada się naprawdę ciekawie. Czy coś jeszcze zaskoczy festiwalową publiczność?
Idąc tropem tych troistości i dwoistości, jakie w naszej rozmowie się przewijają, zapowiem tutaj, że będę miał zaszczyt poprowadzić galę finałową, której motywem przewodnim w tym roku jest „Mozart i Salieri”. Reżyserem widowiska jest Tomasz Cyz. To zderzenie twórczości dwóch wielkich kompozytorów, którzy przez narosłe legendy niesłusznie są ze sobą konfrontowani w warstwie biograficznej, opowieści o zazdrości i nienawiści. Jest opera Mozart i Salieri Rimskiego-Korsakowa, wszyscy znają film Amadeus… Historycznie wiemy, że nie są prawdą opowieści o tym, że Salieri był zazdrosny o talent Mozarta albo że próbował go otruć. Prawdą jest natomiast, że w tym samym czasie żyli i tworzyli dwaj wybitni kompozytorzy. Jeden to geniusz, obok twórczości którego do dziś nie potrafimy przejść obojętnie. Drugi to znakomity twórca, który nie jest zupełnie zapomniany, jego dzieła mają sporo wykonań, ale jednak pozostaje w cieniu wybitnego kolegi. I wcale nie można być pewnym, że słusznie pozostaje w tym cieniu aż tak mocno ukryty.
Czy jeszcze jakieś wydarzenia chciałby Pan szczególnie zarekomendować?
9 czerwca poprowadzę na Zamku Królewskim w Warszawie koncert, podczas którego części Symfonii A- dur KV 201 będą przeplatane ariami koncertowymi Mozarta i uzupełnione ariami z Wesela Figara. Jako solistka wystąpi wspaniała Ruby Hughes, wierzę, że będzie to naprawdę piękne wydarzenie.
Muszę spytać o Pana stosunek do najbardziej znanych, najczęściej grywanych dzieł Mozarta. W swojej karierze dyrygenckiej dał się Pan poznać jako odkrywca i popularyzator mało znanych oper – Bernsteina, Poulenca, Brittena. Jak czuje się Pan, dyrygując utworami obciążonymi ogromną tradycją wykonawczą? Czy to radość z powrotu do korzeni, a może trudność wydobycia z tej muzyki jeszcze czegoś nowego? Co Pan woli: dzieła popularne czy dopiero odkrywane – i czy w ogóle można zadawać takie pytania?
Mimo że miałem zaszczyt prowadzić Wesele Figara, Don Giovanniego, Cosi fan tutte, Czarodziejski flet wiele razy, nie ośmieliłbym się powiedzieć – i chyba nigdy do tego nie dojdzie – że jest to muzyka znana. Lub że przeze mnie została w całości poznana. To tak, jakbyśmy chcieli powiedzieć, że udało się poznać ludzką duszę. To nie tak. Za każdym razem odkrywam partyturę w zupełnie nowy sposób – to zależy od partnerów, współwykonawców, od koncepcji reżyserskiej. Ale też od tysiąca nieuświadomionych w pełni aspektów. Nie sposób jest mówić o tej muzyce jako o znanej i powtarzalnej. Być może również w tym tkwi to, co nazywamy geniuszem Mozarta. Spotykamy się z wielkim zjawiskiem przyrody – jak morze, burza, teksty Szekspira, symfonie Beethovena. Niemożliwe jest, by całkowicie zgłębić i posiąść opery Mozarta. Oczywiście włącza się w odbiór tych dzieł i tradycja wykonawcza, i eksperymenty, i też to, że każdy z nas ma trochę inny kształt serca, jednemu coś podoba się bardziej, innemu mniej. Jest to też odpowiedzialność. Sięgając po muzykę Mozarta, każdy wykonawca prezentuje swoją wizytówkę – takim jestem muzykiem.
To bardzo ciekawe podejście. Osobiście spotkałam się z określeniem, że Warszawska Opera Kameralna to „ci od Mozarta”. Są ludzie, którzy bywają w niej co roku, odwiedzając festiwal. Wydawałoby się oczywiste, że przychodzą posłuchać tego, co lubią i znają. A może nie? Może szukają właśnie czegoś nowego, czego jeszcze nie doświadczyli?
Można by na to patrzeć w uproszczeniu, że „lubimy to, co znamy”. W Stanach Zjednoczonych istnieją programy komputerowe, które potrafią dość precyzyjnie wskazać, które piosenki mają szansę stać się przebojami – na podstawie podobieństwa struktury rytmicznej, melodii, harmonii czy tekstu poprzez porównanie do innych utworów, które odniosły sukces. Zapewne funkcjonuje w człowieku tego rodzaju mechanizm psychologiczny. Ale są też dzieła, które za każdym razem można odczytać inaczej, szczególnie w przypadku sztuki tak enigmatycznej jak muzyka, co tylko potęguje tę wielość interpretacji.
Skoro jesteśmy już przy temacie różnych koncepcji interpretacyjnych, spytam od razu o pomysł prezentowania muzyki Mozarta w Wiedniu. Przemknęło mi przez głowę, przyznam, „wożenie drewna do lasu”. Ale może niesłusznie, może Wiedeń – i wiedeńscy muzycy – nie mają „patentu” na najlepsze wykonywanie jego utworów?
Wydaje mi się, że twórczość Mozarta jest obecnie mocno ugruntowanym kodem genetycznym każdego, kto zajmuje się muzyką, a w szczególności muzyką klasyczną. Jest pewnego rodzaju fundamentem naszej muzyki – narodowość czy przynależność do wąskiego kręgu kulturowego ma więc tu nieco mniejsze znaczenie niż w przypadku twórczości np. rodu Straussów, Chopina czy Dworzaka. Mówimy jednak o kompozytorze, którego dzieła trzeba rozpatrywać przez pryzmat ogólnoludzki, a nie społeczności lokalnej. Jedziemy więc do Wiednia przede wszystkim skupieni na partyturach, na muzyce.
Bez sztucznych obaw czy kompleksów.
Tak. Choć szczerze trzeba przyznać, że wykonanie dowolnego utworu Mozarta naturalnie budzi w wykonawcy pewien lęk. Wszak to największy sprawdzian!
Dlatego skrzypkowie zawsze grają go na egzaminach do orkiestr.
A przecież ta idealna intonacja i artykulacja to oczywiście podstawa, ale też zaledwie początek. Bo najważniejsze jest, co mamy do opowiedzenia, co chcemy przekazać tą muzyką, to kwestia muzycznej architektury, konstrukcji od motywu do całości – dopiero to są Himalaje i prawdziwe wyzwanie.
Chciałabym jeszcze spytać o skład artystów występujących na festiwalu. Czy dobrze myślę, że są to śpiewacy głównie związani z WOK?
Warszawska Opera Kameralna nie ma etatowych śpiewaków. Choć oczywiście są powroty artystów, którzy występowali już wcześniej na jej scenie. Pojawią się też wspaniali, inspirujący wykonawcy z zagranicy, których jeszcze u nas nie było, to Jessica Pratt i Petr Nekoranec, którzy wystąpią na inauguracji festiwalu, a także wspomniana już Ruby Hughes. Jest cała plejada znakomitych artystów, którzy współpracując już z Warszawską Operą Kameralną, znając jej szczególną i wyjątkową estetykę, są w stanie zagwarantować najwyższą jakość występów. Dla niektórych będzie to także debiut na naszej scenie.
Przyznam, że wzbudziło to moje ciepłe uczucia – znam polskie festiwale, gdzie przewaga zagranicznych gości jest nie do przeoczenia. Tutaj dostrzegłam sporo nazwisk, które Opera w pewnym sensie wykreowała, pamiętam ich debiuty. To dla publiczności możliwość poznania potencjału polskiej sceny operowej. Swoją drogą, na jaką widownię liczy Pan najbardziej – na obecność stałych bywalców czy może dotarcie do nowych fanów opery?
Tu muszę powiedzieć o szeregu ciekawych inicjatyw festiwalu przeznaczonych dla młodych, czy może raczej przyszłych melomanów. Projekt „Mozart On” jest związany z prezentacją młodych wykonawców, wystawione będą spektakle Bastien i Bastienne, Orientalna awanturka, Czarodziejski flet piccolo. Będzie premiera przygotowana specjalnie na festiwal przez Jerzego Snakowskiego dla młodej widowni, która odbędzie się w Basenie Artystycznym. Utworzyliśmy także z młodych wyróżniających się muzyków z całej Polski Młodzieżową Orkiestrę Mozartowską, która zagra pod moją batutą koncert, a poprzedzą go próby i kursy mistrzowskie prowadzone przez muzyków MACV. Dbanie o młodą widownię jest więc jednym z naszych priorytetów.
A muzyka Mozarta daje szansę, że na tej widowni młodzi będą pojawiać się częściej.
Warto może dodać, że wprawdzie za chwilę rozpoczyna się Festiwal Mozartowski, ale już na jesieni odbędzie się kolejna edycja Festiwalu Oper Barokowych, którą zainaugurujemy dziełem będącym wizytówką gatunku, Juliuszem Cezarem Georga Friedricha Haendla. Tak więc Warszawska Opera Kameralna to nie tylko Mozart, ale też przebogata tradycja opery barokowej. Są też i działania poszerzające spektrum oddziaływania instytucji, których przykładem i dowodem niech będzie sukces wspólnej płyty i trasy koncertowej z Leszkiem Możdżerem.
Pozostaje mi życzyć w takim razie wszystkim wykonawcom radości z każdego spektaklu i koncertu, wzniesienia się na wyżyny artystycznych doznań, a publiczności wielu wzruszeń i wydarzeń, które zapadną im w pamięć na długo.
Dziękuję serdecznie za naszą rozmowę, a czytelników Presto zapraszam na Festiwal!