Janusz Marynowski: Nagle stanąłem obok swoich idoli
Opieramy się na wzajemnym zaufaniu, że mamy wspólny cel w tworzeniu dobrej muzyki, wartościowych wydarzeń. Stoi za mną wspaniały zespół, któremu jestem niewymownie wdzięczny za codzienną, wytrwałą pracę - mówi dyr. Janusz Marynowski w 40. roku działalności Sinfonii Varsovii.
Niebawem otwarcie siedziby Sinfonii Varsovii - wreszcie!, po tylu latach zespół będzie miał swój "dom". Czytając o historii Sinfonii pomyśleć by można, że działalność "na wariackich papierach" to dla niej norma, naturalne środowisko...
Janusz Marynowski: Pierwsza mini-stabilizacja polegała na włączeniu zespołu Polskiej Orkiestry Kameralnej Jerzego Maksymiuka w struktury Centrum Sztuki Studio. Była to zasługa Waldemara Dąbrowskiego, obecnego dyrektora Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. Wtedy orkiestra działała pod znakomitym kierownictwem Franciszka Wybrańczyka, legendarnego menadżera kultury, wybitnej osobistości. To 40-lecie Sinfonii dzieli się na 20 lat dyrektora Wybrańczyka i 20 lat mojej kadencji.
Przez wiele lat byliśmy orkiestrą bezdomną, musieliśmy odbywać próby w salach Kina Kultura, Kina Wiedza, Teatrze Studio i technikum kolejowym. Graliśmy po całym świecie, a nie w Warszawie, choć mamy stolicę w nazwie! Gdy dołączałem do zespołu, było w nim 34 muzyków. Gdy z orkiestrą związał się Krzysztof Penderecki, skład się powiększył. W tej chwili mamy 72 muzyków na etacie. W chwili oddania do użytku głównej sali koncertowej ma to być 100-osobowa orkiestra.
Mamy wreszcie swoje miejsce. Gdy się tu sprowadzaliśmy, przypominało romantyczną ruinę. W zabytkowych budynkach nie było prądu, nie było ogrzewania, mieliśmy problemy z kanalizacją. Nie przeszkadzało nam to jednak, by działać na przykład w czasie Konkursów Chopinowskich, gdy przyjeżdżali do nas koncertować jego uczestnicy. Rano mieli przesłuchania w Filharmonii Narodowej, wieczorem – recital u nas. W ten sposób przygotowywali się też do występów konkursowych. Przy okazji mogli spotkać publiczność, a fani mogli zobaczyć ich na własne oczy, blisko.
Sala, która służy nam obecnie do prób, nie wystarcza na potrzeby pełnej orkiestry symfonicznej: mieścimy się w niej w składzie do 50 osób. Gdy rozmawiamy, trwają przygotowania do koncertu otwarcia Festiwalu Beethovenowskiego i nasze próby muszą odbywać się w wynajętej przestrzeni. Jeszcze przez jakiś czas będziemy pracować w tych trudnych warunkach – do chwili oddania pierwszych z odremontowanych i zmodernizowanych zabytkowych budynków naszej siedziby. Nasz muzyk poczuje więc wreszcie, że ma dla siebie miejsce.
Jak zapanować nad tak ogromną liczbą muzyków? Każdy z nich ma przecież własne ambicje, ego.
Trudno mówić o panowaniu czy radzeniu sobie w wypadku tak dużej instytucji jak nasza. Opieramy się na wzajemnym zaufaniu, że mamy wspólny cel w tworzeniu dobrej muzyki, wartościowych wydarzeń. Stoi za mną wspaniały zespół, któremu jestem niewymownie wdzięczny za codzienną, wytrwałą pracę. Zawsze też mieliśmy szczęście do szefów – kierownikami artystycznymi byli u nas Jerzy Maksymiuk, Yehudi Menuhin, Krzysztof Penderecki, Marc Minkowski czy Nigel Kennedy, a dyrektorami – Waldemar Dąbrowski czy Krzysztof Kosmala. Przez orkiestrę przewinęły się wielkie indywidualności. Muzycy starszej generacji, którzy pracowali z Jerzym Maksymiukiem, przekazywali tym młodszym pewne tradycje, wartości.
Ważnym elementem, budującym wartość zespołu jest restrykcyjny system przyjmowania muzyków. Podczas 20 lat swojego dyrektorowania odebrałem mnóstwo telefonów w sprawie przyjęcia do nas utalentowanej córki kogoś wpływowego. Zawsze odpowiadam, że z przyjemnością zaprosimy taką kandydatkę na przesłuchanie, wszystkie materiały są dostępne na naszej stronie internetowej. Przesłuchania zawsze odbywają się za kotarą: ani komisja, ani ja, jako dyrektor, nie wiemy, kto za nią gra. Nawet ścieżka prowadząca od drzwi do miejsca występu wyłożona jest wykładziną, tak byśmy nie mogli poznać, czy gra kobieta, czy mężczyzna. Nie wolno stroić instrumentów na miejscu, trzeba zrobić to wcześniej, by nie istniała możliwość zdradzenia tożsamości jakimś umówionym sygnałem. Szczególnie dumny jestem z tego, że przy wielu różnicach między muzykami, jeśli oceniamy nowego artystę, który ma do nas dołączyć, kapituła zawsze myśli o dobru orkiestry, utrzymywaniu jej jakości. Nie pamiętam takiego wyniku głosowania, który byłby niezrozumiały. To szaleństwo, jakie jest w naszym działaniu, spowodowane jest warunkami, brakiem wystarczającej własnej przestrzeni. Uzależnienie od dostępności innych instytucji, sal koncertowych sprawiają, że często nie możemy planować zbyt daleko naprzód – sprawia, że bazujemy często na zaproszeniach z festiwali, jak Beethovenowski, Eufonie czy Chopin i Jego Europa, imprez w Polsce i na świecie. Wymaga to od nas elastyczności. Musimy grać z różnymi dyrygentami. Ta orkiestra jest więc unikatowa. Także pod względem repertuaru.
Większość dyrygentów zwraca też uwagę na niezwykły progres, postęp, jaki dokonuje się z próby na próbę. Jeśli pomyśleć, że mamy u siebie tak wybitnych artystów jak na przykład Anna Maria Staśkiewicz, Jakub Haufa, Adam Siebers, Katarzyna Budnik-Gałązka, Marcel Markowski, Arkadiusz Krupa czy Andrzej Krzyżanowski... to muzycy, którzy mogliby zagrać z orkiestrą jako soliści na najwyższym poziomie. A na co dzień grają u nas. Bywa, że pracują także w innych instytucjach kultury, innych orkiestrach (jak na przykład w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej), wykładają na muzycznych uczelniach. To daje energię, nie pozwala na nudę, rutynę. Takie wydarzenie, jak trzy koncerty z Piotrem Anderszewskim, wybitną muzyczną indywidualnością, dodatkowo nas mobilizują, zmuszają do zwiększonej intensywności i skupienia, słuchania siebie nawzajem. Bywa, że gramy bez dyrygenta i to solista niejako prowadzi orkiestrę. Gdy już będą sale z wyposażeniem do nagrywania płyt, transmisji telewizyjnych, co jest przewidziane w projekcie. Sinfonia Varsovia, która do tej pory musiała prosić o przestrzeń, będzie miała jej pod dostatkiem. Przede wszystkim jednak to mieszkańcy Warszawy dostaną miejsce, gdzie będą mogli spędzać czas, nie tylko chodzić na koncerty. Ten projekt jest znakomity właśnie z tego powodu, że uwzględnia potrzeby nie tylko pracowników, ale także naszej publiczności.
40 lat to jednak szmat czasu i ogłuszająca liczba koncertów. Czy jakieś zapadły panu szczególnie w pamięci?
Być może nie konkretne koncerty, ale konkretne momenty w dziejach orkiestry. Na pewno jednym z nich była era Polskiej Orkiestry Kameralnej Jerzego Maksymiuka, bez niego nic byśmy nie stworzyli, niczego nie zbudowali. Kolejnym – epoka Yehudiego Menuhina. Zadecydował tutaj wspaniały zbieg okoliczności: Menuhin szukał wówczas orkiestry, z którą mógłby nagrać na nowo to, co już wcześniej zarejestrował, ale tym razem na potrzeby nowego nośnika, jakim były wówczas płyty CD. Szukał orkiestry, my natomiast szukaliśmy kogoś odpowiedniego kalibru, kto po Jerzym Maksymiuku będzie z nami budował jakość zespołu. Głowili się nad tym dyrektorzy Waldemar Dąbrowski i Franciszek Wybrańczyk. Było jasne, że nie może to być ktoś przeciętny. Później dołączył do nas Krzysztof Penderecki. Dla mnie to są właśnie milowe kamienie w historii orkiestry.
Menuhin był zdecydowanie genialnym artystą. Potrafił nam przekazać, jaka ma być atmosfera muzyki, co dzieło ma za sobą nieść. W Strasburgu graliśmy pod nim wszystkie symfonie Beethovena. Przed rozpoczęciem Siódmej maestro wszedł na scenę, uniósł ręce, jakby chciał rozpocząć, ale szybko je opuścił i przez trzy, cztery minuty stał w bezruchu. Cała sala milczała. Milczenie zbudowało olbrzymie napięcie. Gdy padł w końcu ten pierwszy akord, nastąpiła prawdziwa eksplozja. Myślę, że nie było to planowane, świadome. Menuhin najwyraźniej potrzebował po prostu chwili skupienia, ale skutek był fenomenalny.
Występy w najsłynniejszych salach koncertowych świata pamiętam szczególnie dobrze. Podczas występu w Carnegie Hall pękła mi struna. Menuhin wszystko wstrzymał, dał znać gestem, że mam iść zmienić strunę. A jak wróciłem na scenę, dostałem owację od całej Carnegie Hall. W pamięci muzyków z pewnością zapadł koncert w Auditorio Nacional w Madrycie, gdy nagle zgasło światło podczas wykonywania finału Symfonii "Haffnerowskiej" Mozarta. Kompletna noc. Kończymy grać w mroku, bez ani jednego błędu. Jak tylko skończyliśmy grać, włączono światło. Publiczność po prostu szalała. Chwil uniesienia artystycznego na scenie procentowo było zapewne więcej niż w wielu światowych orkiestrach. Wykonywaliśmy wszystkie symfonie Beethovena w Wiedniu przed pałacem Schönbrunn, graliśmy w letniej rezydencji papieża Jana Pawła II. Jestem związany z orkiestrą 37 lat, "służbowo" byłem obecny na większości koncertów. Były ich tysiące. Po prawie czterech dekadach wciąż jestem w tej orkiestrze zakochany. Muzycy, którzy w życiu codziennym potrafią spierać się, ostro kłócić – na scenie są razem, mają wspólny cel. Tego bym życzył naszemu krajowi.
A pierwszy z koncertów, w którym brał pan udział?
Pierwszy koncert oczywiście pamiętam. Dyrygował wielki przyjaciel orkiestry, Volker Schmidt-Gertenbach. Byłem na szczęście dobrze przygotowany. Przy Sinfonii Varsovii działała tzw. "szkółka", prowadzona przez dyrygenta Jerzego Swobodę. Przez cały rok, w każdy weekend, odbywały się próby w Teatrze Studio – przygotowywaliśmy program, który po roku wykonywaliśmy. Pamiętam doskonale pierwszą swoją próbę: ćwiczyliśmy uwerturę "Hebrydy" Feliksa Mendelssohna. Nagle stanąłem obok swoich idoli. Kiedy uczyłem się w szkole średniej, moim marzeniem było porozmawiać, choćby przez pięć minut, z muzykiem Sinfonii Varsovii. A oto nagle siedzą obok, tak po prostu są kolegami z pracy.
Pamiętam też ostatni koncert z Yehudi Menuhinem w Düsseldorfie. Solistą był skrzypek Daniel Hope. Działo się to mniej więcej w środku naszego tournée po Niemczech. Byliśmy radośni, mieliśmy mieć dwa dni wolnego przed następnym koncertem w Berlinie. Zespół pojechał na miejsce, Menuhin poleciał do chorującej żony. Gdy następnego dnia wrócił, zemdlał w hotelu. Zabrano go do szpitala, było jasne, że to coś poważnego, orkiestra nie wystąpi, wracamy do Warszawy. Cztery dni później Menuhin zmarł, a dwa dni po jego śmierci przychodzi do nas list. Od Yehudiego Menuhina. Przed śmiercią, leżąc w szpitalu, napisał list do Sinfonii, jakby przesłanie z innego świata. To był dla mnie najsilniejszy emocjonalnie moment w karierze.
Menuhin był moim "artystycznym ojcem". Gdy byłem inspektorem orkiestry często odbierałem go z lotniska, zawoziłem do hotelu, przygotowywałem mu też napój z ziół, które ze sobą woził. Drugim emocjonalnym momentem była śmierć Krzysztofa Pendereckiego, naszego wieloletniego dyrektora. Na początku byłem muzykiem, który z przelęknionym szacunkiem grał jego dzieła, później jako inspektor miałem szansę poznać go nieco bliżej, zostaliśmy przyjaciółmi. Do dziś odczuwam brak trzech osób: Franciszka Wybrańczyka, Yehudiego Menuhina i Krzysztofa Pendereckiego. To herosi muzyki, którzy stworzyli tę orkiestrę. Nie da się przecenić ich wkładu, ich pracy. To na ich barkach stoimy, dzięki nim istniejemy, budujemy nasz zespół i nasze centrum muzyki.