Cracow Duo: Ożywiamy dzieła sztuki
O jubileuszu 20-lecia istnienia zespołu, nowej płycie i muzyce klasycznej, która nie zawsze musi być brana zupełnie na serio, z Janem Kalinowskim i Markiem Szlezerem, czyli duetem Cracow Duo, rozmawia Paweł Kawałek.
Zbigniew Wodecki śpiewał „Zacznij od Bacha”. Panowie zaczęli od Chopina. Dlaczego akurat on? Czy był to świadomy zamysł artystyczny, czy może sposób przebicia się na szersze wody?
Jan Kalinowski: Marek jako pianista z Chopinem związany był właściwie od zawsze. Kiedy zaczynaliśmy, obaj byliśmy na drugim roku studiów, a on był już znany z utworów Chopina i nagradzany za ich wykonania. Wiadomo było, że gra je świetnie i jest za to doceniany. Mnie natomiast jako wiolonczeliście Sonata wiolonczelowa Chopina zawsze się podobała. W liceum było na nią za wcześnie. Kiedy poszedłem na studia, wybór tego, co chcę grać, był oczywisty.
Marek Szlezer: Warto zaznaczyć, że kiedy zabraliśmy się za Sonatę wiolonczelową Chopina, nie był to utwór tak często grywany, jak ma to miejsce obecnie. Dziś stała się ona elementem kanonu wykonawczego. W Polsce także weszła do standardowego repertuaru. Kiedy zaczynaliśmy nad nią pracować, była w cieniu innej chopinowskiej twórczości. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się ją pokazać. Zwłaszcza że jest to piękny utwór, który przez wiele dziesięcioleci był niedoceniany.
Podobną atencją darzą Panowie twórczość Aleksandra Tansmana.
J.K.: Z Tansmanem wiąże się jeszcze inna historia. „Fantazję”, która do tej pory jest chyba najpopularniejszym jego utworem wiolonczelowym, grałem już wcześniej na studiach. Zaproponowałem ten utwór Markowi. Ze względu na kontakt z Paryżem, gdzie obaj studiowaliśmy, mieliśmy koncert w tamtejszym Instytucie Polskim. Stwierdziliśmy, że Tansman będzie naturalnym wyborem z uwagi na to, że przez wiele lat był związany z tym miastem. Spotkała nas wtedy ogromna niespodzianka, ponieważ na koncert przyszła córka kompozytora. Dowiedziała się, że mamy utwór ojca w programie, a po koncercie zaprosiła nas do mieszkania, w którym żył po wojnie. Było tam mnóstwo zdjęć i archiwa nutowe, które później zostały przeniesione do francuskiej Biblioteki Narodowej. Przy okazji wspólnego lunchu mieliśmy okazję pooglądać wiele pamiątek po kompozytorze. Wtedy razem z Markiem stwierdziliśmy, że chcemy się zainteresować także innymi utworami Aleksandra Tansmana. Tak powstał pomysł na pierwszą płytę. Nie były to premiery fonograficzne, bo były już na rynku rejestracje z jego twórczością na wiolonczelę i fortepian, ale nie było ani jednego nagrania monograficznej twórczości wiolonczelowej Tansmana wydanej w Polsce i dokonanej przez Polaków. Uznaliśmy, że to nasze zadanie, by tego dokonać i tak w 2009 r. powstała pierwsza płyta.
M.S.: Poza tym wzruszył nas fakt, że wszystkie pamiątki po Aleksandrze Tansmanie nadal były w jego małym mieszkanku: manuskrypty, rękopisy, zdjęcia ze znanymi ludźmi – jego przyjaciółmi: Gershwinem, Strawińskim, Ravelem. Piorunujące wrażenie zrobiło na nas to, że osoba, która poza Polską jest znana, ceniona, obecna i mająca wysoki status, nie jest tak popularna we własnym kraju. Festiwal Tansmanowski odbywający się wtedy w Łodzi trochę odkurzył jego dzieła. Mimo to postanowiliśmy się tym zająć osobiście. Tak narodziły się m.in. Dni Muzyki w Krakowie, których pierwsza edycja była w pełni poświęcona Aleksandrowi Tansmanowi. Jego twórczość wciąż jest nam bliska ponieważ w biografii i wspomnieniach jawi się on jako człowiek bardzo otwarty, sympatyczny i mimo swojej pozycji w świecie, naturalny. To także sprawia, że jego utwory są nam bliskie.
J.K.: Mając pewność, że są to utwory wysokiej klasy i wiedząc, że zostały świetnie przyjęte na Zachodzie, nie boimy się włączać ich do naszych recitali zagranicznych. Wielokrotnie mieliśmy sytuacje, kiedy ludzie podchodzili i pytali o utwory, bo nigdy wcześniej nie słyszeli czegokolwiek tego kompozytora. Śledząc nasze koncerty, można zauważyć, że utworów Tansmana jest w nich sporo, ponieważ wiemy, że słuchacze wciąż są go ciekawi. Nadal nie jest tak rozpoznawalny, jak Chopin, ale pracujemy nad tym. (śmiech)
M.S.: Tansman podoba się w zasadzie pod każdą szerokością geograficzną. Mamy w repertuarze utwory kilku kompozytorów polskich, którzy mają walor uniwersalizmu. Jest to np. Ludomir Różycki, którego Sonatę także często wykonujemy, czy Zygmunt Stojowski. Niezależnie czy jest to Ameryka Południowa, Azja, Stany Zjednoczone czy Europa – zawsze się podobają. Ich idiom jest na tyle czytelny, że publiczność reaguje bardzo entuzjastycznie, co jest dobrym znakiem.
Kiedy artyści obchodzą jubileusz, zwykle wydają płytę „The best of”. Panowie zdecydowali się pójść zupełnie inną, znacznie mniej utartą drogą.
J.K.: Nasz jubileusz podzieliliśmy na dwie części. Pierwszą z nich był koncert zorganizowany przez Związek Kompozytorów Polskich oddział w Krakowie, razem z Katedrą Kompozycji AMKP. Graliśmy tam utwory pisane dla nas. Tych przeznaczonych dla nas powstało całkiem sporo i wciąż pojawiają się nowe, z czego bardzo się cieszymy. Zdecydowaliśmy się na repertuar muzyki współczesnej, grając także kilka prawykonań. Koncert ten zaowocuje płytą „Dedykacje 2”, która ukaże się najpewniej jesienią tego roku. Drugą częścią świętowania jubileuszu było wydanie płyty „Classics & Discoveries” na której zebraliśmy trochę utworów polskich, a trochę zagranicznych. Zależało nam, żeby zrobić coś innego niż do tej pory, bo dotychczasowe wydawnictwa były płytami monograficznymi, tematycznymi, poświęconymi muzyce polskiej. Tym razem chcieliśmy nagrać utwory mniej i bardziej znane, które od tych 20 lat graliśmy na koncertach, ale nie udało się ich nigdzie zarejestrować. Słowo „discoveries” w tytule nie jest przypadkowe. Staraliśmy się tak dobrać listę utworów, żeby słuchacze mogli znaleźć i odkryć wśród nich muzyczne ciekawostki. Nie jest to zatem typowe „The best of”, ale jest to coś specjalnego.
Czy grając muzykę klasyczną, a więc utwory zapisane zgodnie z wizją kompozytora, jest w niej jeszcze miejsce na wyrażanie własnych emocji? Czy jest to jednak doskonałe odtwórstwo?
J.K.: Tym pytaniem dotykamy sedna dzieła sztuki. W naszym założeniu, w muzyce stricte klasycznej, dziełem sztuki jest sama partytura, stworzona przez kompozytora. Nasza rola jako artystów jest rolą w dużej mierze odtwórczą. Cała natomiast przestrzeń, która pozostaje, najpiękniejsza część pracy, którą wkładamy w wykonanie utworu, to właśnie kwestia interpretacji i spojrzenia na to, co gramy przez pryzmat własnej emocjonalności, doświadczeń, odczuć i wyobrażeń.
M.S.: Partytura staje się więc w istocie dziełem dopiero wówczas gdy jest ożywiana. Wtedy, de facto, istnieje w czasie i przestrzeni dźwiękowej. To fascynująca sprawa, bo ożywiając dzieło sztuki, za każdym razem ożywiamy też jego autora. Na ten efekt składają się zapisane nuty i ich odczyt. Zawsze jest to złączenie (myśląc o typowej klasyce – od dawna nieżyjącego) autora z wykonawcą. W związku z powyższym efekt za każdym razem będzie inny. Jeśli ktokolwiek sądzi, że utwór sam powstanie tylko dlatego, że ktoś zagra dźwięki – nigdy się tak nie wydarzy. Cała magia w muzyce klasycznej polega na emocjach. Na tym, że u każdego wykonawcy są bardzo indywidualne, bo wynikają z jego historii, przeżyć, bagażu emocjonalnego. Przez taki pryzmat można spojrzeć nawet na bardzo znany utwór zaskakująco inaczej. W muzyce klasycznej jest o wiele większa przestrzeń wolności, niż się potocznie uważa. Przez mniej lub bardziej precyzyjny zapis nutowy, którego się trzymamy, i poczucie kanonów stylu ludzie zaczęli uważać, że nie ma tam miejsca na wolność. Niesłusznie. Niektóre utwory mają w sobie ogromną przestrzeń wolności. Pytanie, czy wykonawca potrafi się umiejętnie poruszać w ramach tej wolności. Wyznacznikiem jakości może być tu jedynie poczucie dobrego smaku.
Ortodoksyjni miłośnicy klasyki mogą być zaskoczeni, bo zapis nutowy nakreślony dłonią autora dzieła jest dla nich świętością. Czymś hermetycznym i niepodważalnym. Inaczej niż w muzyce popularnej, gdzie piosenka może zyskać nowe życie dzięki udanemu remiksowi, a więc jej częściowej reinterpretacji, lub coverowi – nawet jeśli w oryginale jest mało znana.
M.S.: Tak. Musimy tylko zadać sobie pytanie, na ile remiks jest jeszcze tym samym utworem. Jeśli w jazzie operujemy pojęciem standardu, zakłada to pewne ramy. Trzymamy się pewnego wzorca i schematu. W obrębie danej nam wolności musimy przestrzegać pewnych zasad. W każdym gatunku muzycznym, niezależnie czy będzie to etno, pop czy reggae, występuje element bazowy – trzymamy się melodii, harmonii, nawet jeśli jest to cover. Jedyną różnicą między muzyką pop a klasyczną jest to, że w klasyce kompozytor opracował optymalny jego zdaniem sposób przeprowadzenia jego pomysłu. W związku z tym z szacunku dla niego trzymamy się tego przeprowadzenia. Nie oznacza to, że trzymając się sztywno tej muzycznej liny, nie mamy pewnego pola tolerancji. Chopin siedział nad swoimi utworami przez kilka miesięcy, żeby pokazać optymalny jego zdaniem rozwój danej frazy i emocji. Tym samym oczekuje, że wykonawca zaakceptuje taki stan rzeczy. Dlatego tak ważna jest dla muzyka klasycznego umiejętność poruszania się w ramach, które nakreślił sam kompozytor.
Skoro jesteśmy przy aranżacjach i Chopinie… Czy mieli Panowie okazję posłuchać utworów z płyty „Czułe struny” Natalii Kukulskiej? Jak Panowie odnoszą się do takich zabiegów?
M.S.. Słyszałem kilka utworów i muszę przyznać, że mi się podobają. Uważam, że Chopin jest tam dobrze wyzyskany. Świetne są też aranżacje. Kiedy zabiegom aranżacyjnym poddaje się muzykę mającą konotacje narodowe, stanowiącą skarb kultury – jak w przypadku Chopina – zawsze znajdzie się grupa osób, która to skrytykuje. Powiedzą, że jest to nasza duma narodowa i wszelkie zmiany mają się do tego tak, jakby ktoś chciał nagle domalować coś Mona Lisie. Patrząc z perspektywy twórcy – bo te aranżacje są przecież jakimś aktem twórczym – jest to zrobione ze smakiem i pomysłem, w sposób wyważony. Dobrze się ich słucha. Element chopinowski jest tam zachowany, a przy tym jest świeżo. Momentami nawet zaskakująco.
J.K.: Ma to też duży walor popularyzatorski dla tej muzyki. Nazwisko Chopina jest znane, ale nie sądzę, by wszyscy znali jego twórczość. Dzięki takim projektom jest szansa, że parę osób zainteresuje się też oryginalnymi wykonaniami i zechce sięgnąć po pozostałe dzieła tego kompozytora. Takie zabiegi muzyczne są bardzo cenne. Ważne, aby były dobrze zrobione – jak w tym przypadku.
M.S.: Jest taka anegdota środowiska malarskiego, dotycząca malarza i poety Jana Styki. Mówił on, że kiedy maluje święty obraz, robi to na kolanach. Pewnego razu zeszła do niego Matka Boska i powiedziała: „Styka, ty nie maluj mnie na kolanach. Ty mnie maluj dobrze!”. Jest coś w tym, że gdy traktujemy niektóre rzeczy ze zbyt dużym namaszczeniem, to nie mamy do nich zdrowego podejścia. Kiedy kompozytorzy stoją na swoich piedestałach, a my odkurzamy tylko ich pomniki, nie przebijamy się do rdzenia ich twórczości, która wynika z wartości humanistycznych i musi mieć pewną bliskość w kontakcie ze słuchaczem. Jeżeli tej bliskości nie ma, pojawia się dystans. Niektórzy wręcz chcą go sztucznie wytworzyć – wbrew sobie. Mam na myśli publiczność. Czują, że muszą słuchać klasyki z jakimś nabożeństwem. Uważają, że są zobligowani, by mieć wiedzę na temat utworów. Tymczasem tak nie jest. Kompozytorzy – zarówno żyjący, jak i nieżyjący – nie oczekiwali nigdy, że przyjdzie do nich wykształcony muzycznie człowiek i będzie słuchać ich dzieł z tego punktu widzenia. Mieli i mają coś do przekazania, a my jako publiczność jesteśmy niczym medium, które otrzymuje ten przekaz. Uważam, że znacznie bardziej docenia się geniusz muzyczny Mozarta, Debussy’ego czy Chopina, jeśli zrozumiemy i zobaczymy, że byli takimi samymi ludźmi, jak każdy z nas. Kiedy zdejmiemy autora z postumentu, wtedy jego muzyka zupełnie inaczej do nas przemawia.
Opera i filharmonia mają szczególny klimat. Być może ta atmosfera sprawia, że niektórzy czują się w obowiązku, by posiadać wiedzę odnośnie do tego, czego właśnie słuchają.
J.K.: Pewna świadomość i wiedza mogą się przydać, by lepiej zrozumieć niektóre rzeczy, ale nie jest to ani wymagane, ani potrzebne. Żeby usmażyć jajecznicę na płycie indukcyjnej, nie musimy wiedzieć, jak skonstruowana jest taka płyta. Idąc na film, możemy zwrócić uwagę na świetną pracę kamery, dynamiczny montaż, znakomicie uchwycony przez operatora detal czy niesamowite efekty specjalne, ale i bez tego będziemy mogli powiedzieć, czy film się nam podobał, czy nie. Nie musimy być krytykiem filmowym, aby móc porozmawiać o filmie. Ważna jest historia i obraz, którym została opowiedziana. Podobnie jest z muzyką klasyczną. Nie musimy rozkładać jej na czynniki pierwsze. Cieszmy się tym, co słyszymy. Zwracajmy uwagę na to, jakie emocje nam towarzyszą. Rozmawiajmy o muzyce. Resztę zostawmy wykonawcy, który przeprowadzi nas przez ten muzyczny świat.
M.S.: Analogia z kinem nasunęła mi pewną myśl. Trzeba sobie zachować prawo do tego, żeby się nam coś nie podobało. Czasem mam wrażenie, że ludzie boją się powiedzieć, że coś nie jest w ich guście albo że czegoś nie rozumieją. Ktoś może twierdzić, że kino Bergmana jest głębokie, że to kawał historii sztuki kinematografii, a my mamy prawo powiedzieć, że o tym wiemy, ale do nas to nie przemawia. Jeśli komuś nie podoba się jakiś wykonawca czy kompozytor – w porządku. Może po prostu nie znalazł jeszcze w klasyce tego, co do niego trafia? A może jego droga muzyczna jest zupełnie inna? Ważne, żeby czuć się z tym komfortowo. Muzyka ma dawać radość.
Panom wspólne granie sprawia tę radość od 20 lat. A wszystko jest oparte na fundamencie jeszcze dłuższej przyjaźni. Jak się pracuje z kimś, kogo zna się od kilku dekad?
J.K.: Wspólne granie cały czas sprawia nam radość i daje satysfakcję. 20 lat to nasza rocznica zawodowa, bo przyjaźnimy się zdecydowanie dłużej. Poznaliśmy się w przedszkolu muzycznym. Nasi rodzice pracowali wtedy w Filharmonii Krakowskiej i nieświadomi niczego, przyprowadzali nas w to samo miejsce do przedszkola muzycznego. Później trafiliśmy do tej samej klasy szkoły podstawowej. Dopiero po jej ukończeniu ja poszedłem do liceum muzycznego w Krakowie, a Marek uczył się już w Paryżu. Wtedy widywaliśmy się bardzo rzadko. Raz na jakiś czas się zdzwoniliśmy, w wakacje graliśmy wspólnie w gry komputerowe i tyle. Ponownie spotkaliśmy się kilka lat później, na jednym roku studiów. Niestety, na początku nasz plan zajęć nie pozwalał na wiele. Ze względu na różne instrumenty, wspólnie mieliśmy tylko kilka przedmiotów. Nieco później zaczęliśmy grać w triu, w którym była też nasza koleżanka, skrzypaczka Anna Majcherczyk. Kontynuowaliśmy grę we troje przez kilka lat studiów, ale pewnego dnia, kiedy postanowiliśmy iść na piwo i pogadać, wpadliśmy na pomysł, że może by tak dodatkowo spróbować coś zagrać razem. Naszym debiutem był koncert z Sonatą na wiolonczelę i fortepian Fryderyka Chopina. Po tym, jak zaczęliśmy intensywniej grać jako duet, pojawiały się liczne pomysły na różnoraką działalność kulturalną. Nagrywanie i wydawanie płyt, prowadzenie stowarzyszenia artystycznego, gdzie realizujemy wiele projektów. Wspólne wyjazdy koncertowe, próby… Można powiedzieć, że kontakt zawodowy mamy cały czas. Podobnie zresztą jak ten przyjacielski. Znamy się od lat i zawsze wspieraliśmy się w trudniejszych chwilach. Wiemy, że możemy na siebie liczyć, ale czasu wolnego nie spędzamy wspólnie. Nie zdarzyło się nam np. jechać w to samo miejsce na wakacje. Czasem trzeba od siebie odpocząć. (śmiech)
M.S.: Nie chcę przesadzać, ale jesteśmy chodzącą instytucją. Robimy dużo rzeczy na uczelni i poza nią. Gdy jesteśmy w Krakowie, nie ma dnia, żebyśmy nie wymienili wiadomości na grupie, w której konsultujemy tematy z naszą menedżerką pracującą dla stowarzyszenia.
J.K.: Przez kilka ostatnich lat zauważyliśmy, że nie mówimy sobie już nawet „cześć” na powitanie czy pożegnanie, bo wymieniając wiadomości, jesteśmy w ciągłym kontakcie. Kiedy szliśmy na wywiad, rozmawialiśmy przez telefon, bo trzeba ustalić koncert w sierpniu…
M.S.: Na gruncie przyjacielskim trzymamy się blisko. Janek jest ojcem chrzestnym mojego starszego dziecka. Ja byłem świadkiem na jego ślubie. Mimo to jesteśmy dość różni, jeśli chodzi o kwestie charakterologiczne. Być może tego nie widać, ale…
J.K.: Gdybym wziął go na rower, tobym go zabił. (śmiech)
M.S.: Otóż to. Mamy zupełnie różne pomysły na spędzanie wolnego czasu. Dlatego świadomie nie spędzamy go razem. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie bylibyśmy dla siebie irytujący w związku z rozbieżnymi oczekiwaniami. Higiena psychiczna musi być przestrzegana. (śmiech)
Czy skoro grają Panowie razem tak długo, coś jeszcze może być dla Panów wyzwaniem? Może nowe plany muzyczne?
J.K.: Mimo upływu czasu, wyzwaniem jest każdy nowy utwór i koncert. Aby nawet to, co bardzo dobrze znamy, zrobić jeszcze lepiej, ciekawiej i inaczej. By nie popaść w rutynę, grając kilka razy w tym samym mieście, gdzie przychodzi ta sama publiczność. Za granicą zdarzało się, że przychodziły do nas osoby, które były na poprzednich koncertach i dlatego wybrały się na kolejny. Materiał może się powtarzać, ale ludzie nie mogą dostać drugi raz tych samym emocji. Wyzwaniami są też nowe pomysły. Nie zapisaliśmy ich co prawda na liście „100 rzeczy do zrobienia w życiu”, bo każdy dzień przyjmujemy z pokorą i ciekawością, co też może się wydarzyć. Chcielibyśmy nagrać koncerty z orkiestrą symfoniczną, które napisali z myślą o nas m.in. pani profesor Marta Ptaszyńska czy Piotr Moss. Jest też bardzo fajna Suita Tomka Opałki. Warto byłoby to zarejestrować. Mamy w planach sięgnięcie po muzykę rosyjską, z którą obcujemy od lat – Rachmaninow, Szostakowicz, Prokofiew, choć teraz na to nie pora... Z drugiej strony jest Beethoven czy sonaty Brahmsa – utwory, które wielokrotnie graliśmy, ale oficjalnie nigdy ich nie nagraliśmy. Może kolejny jubileusz będzie dobrą okazją ku temu, by poza nagraniami muzyki polskiej pojawiła się też płyta z naszą interpretacją choćby Sonat Brahmsa?
To pytanie nie będzie odkrywcze, ale naprawdę jestem ciekaw… Dlaczego wybrali Panowie właśnie te instrumenty, na których grają?
M.S.: W mojej rodzinie tradycje muzyczne istnieją od pokoleń. Mężczyźni zawsze grali na skrzypcach – przynajmniej do dwóch pokoleń wstecz, a kobiety na fortepianie. Mimo wielu prób, nie mogłem się jakoś przekonać do skrzypiec. Ciągnęło mnie za to do fortepianu. Kiedy wszedłem na egzamin do szkoły muzycznej, od razu powiedziałem: „Dzień dobry. Chcę na fortepian!”. Byłem przekonany, że to dobry wybór i tak jest do dziś. Nigdy nie miałem chwili zwątpienia czy myśli o tym, by zmienić instrument, choć przez mojego dziadka zostało to poczytane jako zdrada męskiej linii i idei skrzypiec. Wyłamałem się, ale nie żałuję. Żeby było ciekawiej, moje dzieci poszły w kierunku instrumentów, na których w rodzinie nikt nie grał. Starszy syn gra na trąbce, a młodszy kocha organy.
J.K.: Moja historia jest trochę inna. Tata kupił pianino do domu, kiedy miałem cztery–pięć lat i uczył mnie na nim grać. W związku z tym moim pomysłem na podstawówkę muzyczną był fortepian. Umiałem już coś zagrać, dlatego bez problemu zdałem egzamin. Było spore zainteresowanie fortepianem. Tym bardziej że poszedłem do szkoły z rocznikiem siedmiolatków, a sam miałem sześć lat. Dlatego pierwszym pomysłem, który usłyszeli rodzice po zdanym egzaminie, była sugestia, żeby przenieść mnie na wiolonczelę. Tacie pomysł się spodobał, ale ja kategorycznie powiedziałem „nie”. Nie ma mowy! Chcę na fortepian, bo mi się podoba! Komisja nie była zachwycona tym pomysłem, ale ostatecznie zgodziła się i stanęło na moim. Pierwszy rok upłynął mi spokojnie. Klasa była duża. Byli tam koledzy i koleżanki grający na wiolonczeli i na fortepianie. Między innymi Marek, więc graliśmy obaj. W drugiej klasie mój wymarzony instrument zaczął mi się coraz mniej podobać, a wiolonczela wręcz przeciwnie. Zacząłem marudzić, że chciałbym spróbować z wiolonczelą. Niestety, nie było już tak małego rozmiarem instrumentu i musiałem poczekać do początku klasy trzeciej. Nie mam pojęcia, z czego wyniknęła ta nagła zmiana. Miałem wtedy osiem lat. Być może zauważyłem, że koledzy – w tym także Marek – grają na fortepianie znacznie lepiej? Mnie wychodziło to całkiem nieźle, ale Marek potrafił wtedy naprawdę dużo więcej. Nie wiem, co się działo w mojej ośmioletniej głowie, ale wiolonczela stała się nagle moim celem i marzeniem. Wiedziałem, że muszę ją dostać! Czekałem na instrument cały rok. Wydaje mi się, że to oczekiwanie sprawiło, że odkąd go miałem, do fortepianu siadałem z konieczności. To wiolonczela była częścią mnie. Musiałem nadrobić drobne zaległości z pierwszych dwóch lat nauki, ale w liceum grałem już równolegle, ze wszystkimi. Z roku na rok coraz bardziej mnie to cieszyło i tak już zostało do dzisiaj. Jestem zadowolony, że konsekwentnie trzymałem się mojego zdania, choć nie było to oczywiste od początku.
Talent do instrumentu, cierpliwość i umiejętności techniczne to jedna strona medalu. Kiedyś wspomniany na początku Zbigniew Wodecki powiedział mi, że zdecydował się na trąbkę, bo podobała się dziewczynom. Jak to działa w Panów przypadku?
M.S.: Trochę działa. (śmiech) Ja poznałem tak moją żonę, kiedy miałem 16 lat. Można powiedzieć, że poderwałem ją na Chopina, którego wtedy grałem, a ona przyszła ma mój koncert. Tak to się zaczęło. Grający muzyk jest zazwyczaj atrakcyjnym elementem, zwłaszcza jeśli do tego w miarę dobrze wygląda. (śmiech)
J.K.: Wiolonczela się podoba. Barwa i skala zbliżona do ludzkiego głosu nadaje jej bardzo emocjonalny i osobisty charakter. Kiedy udaje się poruszyć publiczność, to bardzo cieszy i dodaje wiary w to, że to, co się robi, jest ważne i ma wartość. Oczywiście, odpowiadając na pytanie, cieszy jeszcze bardziej, gdy podoba się dziewczynom. To coś specjalnego, gdy się słyszy, że „nie wiem dlaczego, ale popłakałam się na utworze, który graliście na bis”. Trochę mniej wiolonczela podoba się w tramwaju. (śmiech) Zawadza i przeszkadza, zajmując sporo miejsca.
M.S.: Z fortepianem w tramwaju byłoby jeszcze gorzej. (śmiech) Zdecydowanie na korzyść działają wszystkie elementy sceniczne, które w obrządku koncertowym uwzględnił Franciszek Liszt. To on wymyślił wychodzenie zza kulis czy przygaszone światła na widowni. Wszystko po to, by zwrócić na siebie uwagę.
Skoro jesteśmy w okolicy sceny – w jakim mieście lub państwie grało się Panom najlepiej i dlaczego?
J.K.: Ewidentnie jednym z takich miejsc i pięknych koncertowych wspomnień było Carnegie Hall. Samo miejsce – Nowy Jork, Manhattan i budynek z niesamowitą historią robiły wrażenie. Do tego sala, która pięknie wygląda, wspaniale brzmi.
M.S.: Świetny fortepian i komplet publiczności dopełniały tę całość. To było coś, czego nie zapomnimy długo. To jedna z sal, w których chciałby zagrać każdy muzyk. Najlepiej zapamiętujemy chyba sytuacje nietypowe, jak m.in. koncert w Singapurze, w ogrodzie botanicznym, gdzie, notabene, bardzo trudno się grało. Klimat tropikalny nam nie pomagał, ale było mnóstwo osób. Estrada była stworzona na wodzie, a ludzie siedzieli na trawie biegnącej ku górze. Wyglądało to naprawdę niesamowicie i jest nie do powtórzenia nigdzie indziej.
J.K.: Pamiętam też nasz koncert w Chile. Świetny backstage, genialna obsługa, piękna sala, świetna akustyka – koncert był bardzo udany, ale kontakt z publicznością mocno ograniczony przez ogromne gabaryty sali, mieszczącej niemal tysiąc osób. Nie było możliwości stworzenia czegoś i przeżycia emocji razem z publicznością. Po prostu – oni przyszli na koncert, a myśmy im zagrali. Czasem się zdarza, że sytuacja jest odwrotna. Kameralna sala, niewiele osób – jak niegdyś, kiedy Chopin grywał na salonach. Nierzadko w takich miejscach wytwarza się niesamowita atmosfera, budująca klimat podczas koncertu. Kiedy niedawno byliśmy w Stanach Zjednoczonych, graliśmy w bibliotece. Osób słuchających było może z 50. Wszędzie były porozkładane książki, dywany, z boku stała kanapa. To miejsce tworzyło dość osobliwy klimat koncertowy, ale grało się tam świetnie! Ludzie byli autentycznie ciekawi tego, co się stanie za moment. Wiele z tych osób pojawiło się dwa dni później na naszym kolejnym koncercie w San Diego, gdzie występowaliśmy już z innym repertuarem. Chcieli jeszcze raz nas posłuchać.
Mówiliśmy już o koncertach udanych, zagranych w ciekawych miejscach. A wpadki? Czy mogą Panowie uchylić rąbka tajemnicy?
J.K.: Było tego mnóstwo. We wspomnianym Singapurze podczas koncertu zerwał się tak silny wiatr, że na ziemię runęły z łomotem flagi stojące na scenie. Myśmy grali, a ludzie podbiegali, żeby je zbierać. Może nie była to typowa wpadka, ale coś, przez co koncert staje się inny.
M.S.: Pamiętam koncert w Paryżu. Dziewczyna, która przewracała mi kartki i powinna siedzieć tuż obok, nie wiadomo dlaczego usiadła po drugiej stronie sali. W związku z tym, kiedy miała przewracać kartkę, musiałem dawać jej znać dużo wcześniej, żeby mogła wstać, przejść przez całą salę. A że miała szpilki, podczas grania słyszeliśmy: tup, tup, tup… Przewróciła kartkę… Tup, tup, tup, tup… Utwór był szybki, więc uskuteczniała takie pielgrzymki przez cały koncert.
J.K.: Na Ukrainie był koncert, gdzie podczas gry przesuwała się cała klawiatura fortepianu. Gramy… Nagle Marek przestaje grać lewą ręką. Odwracam głowę i widzę, jak się szarpie, bo palec wskoczył mu między klawisze i próbuje go wyjąć.
M.S.: Takie były luzy w instrumencie. (śmiech) Pamiętam, jak graliśmy Sekstet Krzysztofa Pendereckiego. W drugiej części waltornista gra swoją partię poza sceną. Wszystko było pomyślane tak, żeby wszedł po schodach na balkon i stamtąd grał. Miał na to przejście zaledwie 40 sekund. Koncert trwa w najlepsze, Penderecki siedzi na widowni. Pełna sala. Dograliśmy do odpowiedniego momentu, a waltornisty nie widać. Do tej pory zawsze zdążał, ale tym razem – cisza. Zastanawiamy się co tu zrobić. Wydłużamy fermatę. Kolega na klarnecie improwizuje solo jakąś kadencję. Czekamy. Nagle pojawia się „zguba” z nietęgą miną. Okazało się, że zgaszono mu światło na schodach i schodził po nich w absolutnych ciemnościach.
J.K.: Przyjechaliśmy kiedyś na Ukrainę, wchodzimy do sali i okazuje się, że ma tam śpiewać chór. Tłumaczymy, że za chwilę my tu mamy koncert. Oni twierdzą, że wcale nie, bo to ich koncert. Po rozmowach naszych menedżerów wyjaśniło się, że są dwa plakaty na tę samą godzinę i ten sam dzień, ponieważ wyprzedano salę dwa razy. Zastanawialiśmy się, co zrobić z tym fantem i uradziliśmy: wy gracie pół i my gramy pół koncertu. Tylko kto pierwszy? Wypadło na nas. Zagraliśmy swoją połowę – pełna sala ludzi. Kiedy oni weszli na estradę, okazało się, że sala jest prawie pusta… bo większość na widowni stanowili członkowie chóru. Graliśmy też w Konserwatorium Muzycznym w Gruzji. Poza koncertem głównym, związanym z obchodami Święta Niepodległości 11 listopada, ambasada polska poprosiła nas, żebyśmy zaprezentowali polską muzykę jeszcze w trzech miastach. W jednym z nich, gdzie trwał jubileusz miasta, mieliśmy zagrać w szkole muzycznej. Wchodzimy tam i czujemy, że w sali najwyżej 11 stopni. Wszyscy siedzą w kożuchach, a my w wydaniu koncertowym, zmarznięci. Dyrektor patrzy na nas i mówi: „Panowie, przed wyjściem należy się rozgrzać” – a że dyrektorowi się nie odmawia… (śmiech) Było wiele ciekawych sytuacji, jednak nie wszystkie nadają się do publikacji. Część z nich (po wewnętrznej selekcji) umieściliśmy w książce Mateusza Borkowskiego „Spod estrady”, która ukazała się pięć lat temu i jest wywiadem rzeką z nami. Obecnie jest dostępna online na naszej stronie.
Na koniec proszę o słowo do czytelników Prestoportal.pl.
To, co łączy nas od 20 lat w myśleniu o muzyce, to wizja tego, co chcemy oddawać naszym słuchaczom i słuchaczkom – pełną gamę emocji, tych radosnych i przyjemnych, ale też tych trudniejszych. Zachęcamy do zapoznania się z naszą najnowszą płytą i z tymi wcześniejszymi, które można znaleźć na większości platform streamingowych.