Wystawa o zapachu trocin [recenzja "Rhizopolis" Joanny Rajkowskiej w Zachęcie]
Grząski grunt, półcień wśród korzeni oraz zapach drzewa i grzybów. Powiem krótko – wszystko, co zrobiła Joanna Rajkowska, na mnie zadziałało.
Po obszernej i pojemnej wystawie „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” w warszawskiej Zachęcie znalazłem się w miejscu, w którym nie przestając myśleć i analizować dzieła mogłem całkowicie odżyć (lub co najmniej odpocząć).
Zanim zacznę, zachęcę tylko do tego, by wystawę najpierw zobaczyć, a moje wrażenia skonfrontować ze swoimi później. Ma ona bowiem element, który mnie zaskoczył. Nie wiem jednak, czy ten efekt niespodzianki był planowany. Czytając po wyjściu ponownie krótką notkę zapowiadającą pracę artystki, zobaczyłem informację, że odbiorcy (a raczej uczestnicy) dzieła grają w filmie i tworzą jego scenariusz. Przed wejściem rozumiałem to jednak jako metaforyczny zabieg, który nie do końca rozumiem, a nie dosłowną zapowiedź pracy.
Podziemne miasto
Dzieło Joanny Rajkowskiej składa się z dwóch „części”. Pierwszą tworzy przestrzeń stworzona z korzeni i innych części drzew czy resztek drzewnych (m.in. trociny), określana instalacją, choć po części ma znamiona environmentu. Drugą częścią jest filmowy pokaz w formie projekcji rzuconej na ścianę. Oglądany jest z pojedynczej kanapy na środku sporej i przestrzennej sali. Artystka zaznacza, jak w tworzeniu dzieła pomogła jej od strony merytorycznej Urszula Zajączkowska. Wszystkich realizatorów dzieła i dokładny jego opis znaleźć można na stronie zachęty.
Rhizopolis, jako przestrzeń wykreowana przez Rajkowską, uderza od wejścia. Uderza ciemnością, dziwnym uczuciem pod stopami (butami), zapachem trocin i przyjemnym zapachem grzybni. Po kilku krokach w głąb tego świata otwiera się przed chodzącym po tej przestrzeni widok gęsto zwisających nad głową korzeni i dywanu trocin na podłodze.
Nie wiem jak inni, ale ja przechadzałem się po tej scenerii nieco ponad minutę, krążąc po tym podziemiu z dziwną przyjemnością. Zapach automatycznie otworzył przede mną wizje czegoś ciepłego i przytulnego. Z drugiej strony miła woń grzybów alarmowała – bo przecież taki grzyb na ścianach (mimo że pachnie ładnie) świadczy o czymś złym. Dodatkowo musiałem uważać, by odnogi korzeni nie wydłubały mi oczu lub nie poszarpały ubrań.
Ze znajomością krótkiego opisu dzieła zaczynałem rozumieć, o co chodzi. Przechadzałem się bowiem po podziemnym mieście z epoki post-antropocenu. „Fikcyjnym mieście przetrwania stworzonym, zgodnie z założeniem artystki, przez naturę”. Czymś, co faktycznie trudno konkretnie określić jako utopię lub dystopię. Świadomość tego, że działania człowieka mogą zmusić go w przyszłości do mieszkania w takim „niecywilizowanym” miejscu, przeplatała się z cudownym uczuciem spełnienia spowodowanego kontaktem z naturą w środku potężnej galerii w środku wielkiego miasta. Przerażające uczucie, że jest się pod ziemią, wymijało się z zachwytem nad ciepłym i złotobrązowym, przytulnym miejscem. Było w tym dziele nawet coś, z dziecinnego pragnienia stworzenia swojej „bazy” (szałasu, igloo czy domku na drzewie), która, choć niewygodna, niepraktyczna i brudna, jest własnoręcznie stworzona. I znów – tę wizję zastępowała myśl, że faktycznie może to być miejsce, które bez większego zamysłu, jak dzieci, dzisiaj sobie tworzymy.
To wszystko, choć spreparowane, pozwalało w bardzo dużym stopniu poczuć fantastyczny świat wykreowany przez artystkę. Odcięte czarnymi kurtynami od reszty galerii, zaciemnione i wypełnione zapachem, widokiem i uczuciem podziemnych systemów korzeniowych, pozwalało zrozumieć myśl Joanny Rajkowskiej.
Ucieszyły mnie 2 zdania kończące opis dzieła: „Informujemy, że żadne drzewo nie zostało ścięte na potrzeby wystawy Rhizopolis. Użyte w projekcie karpy zostały uratowane przed zrębkowaniem i spaleniem w piecach.” Taki świadomy sposób tworzenia dzieła pozwalał odbierać je bez pytań o etykę artystki. Dodatkowo sam akt tworzenia nie był sprzeczny z myślą jaka tworzyła tę – jakby nie patrzeć – proekologiczną pracę. Zamiast nieco bezrefleksyjnego „pouczania”, jakie jeszcze niedawno można był zobaczyć na „Wieku półcienia” w MSN (które zachęcało do zwiedzania wystawy o środowisku z 80-stronnicowym plikiem makulatury!), otrzymałem możliwość odczuwania.
Seans
Po tym przeżyciu wchodziło się do kolejnej sali, zostawiając za sobą ścieżkę trocin. Siadało się na kanapie i oglądało opóźnione o dwie minuty ujęcie z dwóch kamer schowanych wcześniej przed obserwatorem gdzieś w gęstwinach korzeni. Po chwili na ekranie oglądało się siebie przechodzącego przez przestrzenie Rhizopolis.
Mnie widok ten przywoływał na myśl „Stalkera” czy „Na srebrnym globie”. Być może przez oświetlenie, a może przez to, że w obrazie z kamer cała przestrzeń zaczynała się wydawać lekko scenograficzna. Widziałem tam siebie, jak przechadzam się samotnie po tej przestrzeni. To było niezwykle uderzające i silne uczucie, gdy widziałem siebie na ekranie wchodzącego do sali, w której właśnie to oglądam. Gdy bohater grany przeze mnie wszedł do „sali kinowej”, mój seans się skończył, więc wyszedłem. Nie wiem, co było dalej.
Wojciech Gabriel Pietrow