W klasztorze brak miłości? [recenzja spektaklu „Matka Joanna od Aniołów” z Teatru Narodowego w Warszawie]
„Matka Joanna od Aniołów” to opowieść, która zmusza do myślenia i stawia pytania o to, co najważniejsze – o genezę zła, o to, dlaczego w ogóle coś nazywamy dobrem, a coś innego złem, do czego potrzebne jest nam rozeznanie wśród tych pojęć i czy nasze metody walki z tym, co uznajemy za złe, są zasadne, czy wprost przeciwnie.
A jeśli rozważamy kwestię zła, to pojawia się też pytanie o to, czym jest świętość i czy można jej dostąpić bez zrozumienia uwarunkowań ludzkiej natury i z dala od doczesności, a może nawet wręcz należy? Bo chociaż cierpienie uszlachetnia zwykle dzięki duchowej transformacji zachodzącej na skutek silnych przeżyć, to czy zarówno uwarunkowana ludzka natura, jak i doczesność już same z siebie nie skazują nas na upadek? O ile to, co nazywamy grzechem, rzeczywiście nim jest…
Jarosław Iwaszkiewicz napisał swoje opowiadanie podczas II wojny światowej, w 1943 r., a opublikowano je trzy lata później w zbiorze „Nowa miłość”. Pierwsze wydanie zostało ponoć opatrzone mottem ze Stanisława Ignacego Witkiewicza: „Chodzi o natężenie tak w anielstwie, jak w diabelstwie – a tego brak jest w naszej literaturze”. Choć opowieść rozgrywa się w miasteczku Ludyń na Smoleńszczyźnie, to jest zainspirowana wydarzeniami, które miały miejsce we francuskim Loudun w XVII w. i które zainspirowały także innych XX-wiecznych twórców, np. Krzysztofa Pendereckiego, który swoją operę „Diabły z Loudun” oparł na przedstawieniu „The Devils” Johna Witlinga, bazującym na książce „The Devils of Loudun” Aldousa Huxleya). Opowiadanie Iwaszkiewicza niejednokrotnie było już przenoszone na deski teatru, zostało też zekranizowane w 1960 r. przez Jerzego Kawalerowicza.
W „Matce Joannie od Aniołów” młody ksiądz Suryn przyjeżdża do owianego złą sławą klasztoru, aby egzorcyzmować przeoryszę. Ta jednak woli być opętana, skoro już nie może być święta. Suryn pragnie uwolnić matkę Joannę od cierpień, ale jednocześnie zaczyna ją darzyć zakazanym uczuciem…
W wersji Wojciecha Farugi, stworzonej na podstawie filmowego scenariusza Jerzego Kawalerowicza i Tadeusza Konwickiego oraz wystawionej premierowo we wrześniu na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego, akcent całej historii wydaje się położony właśnie na kwestię dojrzewania do świętości postrzeganej jako wartość krystalizująca się w konfrontacji z człowieczeństwem w całej jego okazałości. Można odnieść wrażenie, że matka Joanna (Małgorzata Kożuchowska) zostałaby uzdrowiona, gdyby ksiądz Suryn (Karol Pocheć) dał upust skrywanej namiętności i uczynił z niej spełnioną seksualnie kobietę. Ostatecznie to właśnie siostra Małgorzata (Edyta Olszówka) jest tu najbardziej zrównoważoną mniszką i prawdopodobnie właśnie dlatego, że nie stroni od uciech doczesnych. Tymczasem uczucia stłumione przez Suryna ściągają na niego nieszczęście…
Opowiadanie Iwaszkiewicza można rozpatrywać na różne sposoby, interpretacja Farugi jest jednak przekonująca, spójna i wciąż bardzo aktualna. W całej inscenizacji nieco brakuje co prawda reżyserskiego prowadzenia aktorów, najbardziej autentyczny jest tu chyba ksiądz Brym (Krzysztof Stelmaszyk), oraz konsekwencji w obranej konwencji (szczególnie w dość przypadkowej muzyczności niektórych scen), niemniej uwagę zwracają świetna scenografia autorstwa samego reżysera, pomysłowe wykorzystanie przestrzeni oraz ogólnie bardzo dobrze dopasowana klimatem muzyka, skomponowana przez młodą i utalentowaną Teoniki Rożynek.
Rola muzyki była tu analogiczna do roli scenografii. Świat, w którym rozgrywa się akcja spektaklu, jest tym samym bardzo mocno dookreślony również przez sferę dźwięku. Wykorzystane przeze mnie efekty, jak np. pukanie czy rozciągnięte w czasie paszczodźwięki, a także najróżniejsze sample elektroniczne, w połączeniu ze śpiewanymi na żywo partiami wokalnymi opartymi na dość tonalnej harmonii, zaostrzają obecny w opowieści konflikt sacrum i profanum. Pewnym wyzwaniem dla aktorek było to, że musiały zestroić ze sobą mimo wszystko nieco dysonujące harmonie, jednocześnie realizując choreografię sceniczną. Reżyser okazał mi wiele zaufania. Wszystkie moje pomysły zostały sprawdzone, niemal każdy znalazł swoje miejsce w spektaklu. Dzięki temu od początku do końca panowałam nad strukturą muzyczną.
– opowiada kompozytorka.
(MB)