Teatr oper niemożliwych [po drugim spektaklu „Romea i Julii” Charlesa Gounoda w Bytomiu]
Im dłużej pracowałem nad „Romeo i Julią”, tym bardziej czułem, jak aktualny jest to temat. Szekspir ciągle działa! – mówił po spektaklu w Operze Śląskiej reżyser Michał Znaniecki.
Nie zgadzam się, Panie Michale, Szekspir nie działa i niczego nas nie nauczył. Dlatego historia kochanków z Werony zawsze będzie aktualna. I z tym większą niecierpliwością będziemy czekać na kolejne jej adaptacje: opery, przedstawienia, balety.
Łukasz Goik, dyrektor Opery Śląskiej, sięgnął po Gounoda, bo specjalizuje się w wystawianiu oper rzadko goszczących na scenach świata. W maju taką operą była „La forza del destino” – „Moc przeznaczenia” Giuseppe Verdiego. Widziałam ją kilka lat temu w wiedeńskiej Staatsoper. Ale austriacka produkcja nijak się miała do fenomenalnej w swej symbolice realizacji bytomskiej, której reżyserem był nieodżałowany Tomasz Konina [relacja TUTAJ]. Goik ma szczęście do genialnych reżyserów. Reżyserzy – do bezkompromisowego i oddanego swojej operze dyrektora. Michał Znaniecki mówi o nim, że daje wolność, ale wszystko kontroluje. I słusznie. Reżyser zrobi swoje i już – jedzie do Katowic czy do Kenii, realizować kolejne projekty. A dyrektor opery zostaje z produkcją, z którą na przykład chciałby podróżować po różnych scenach. Dba więc o każdy detal scenografii, która musi być spektakularna ale nieskomplikowana, łatwa do transportu i adaptacji w przestrzeniach nie większych od sceny rodzimej.
W dodatku – póki co – scena w Bytomiu pozbawiona jest praktycznie technicznych udogodnień. To wszystko razem jest doskonałą pożywką dla wyobraźni i kreatywności zespołu.
Jeśli o zespole mowa – wybrałam się na spektakl niedzielny, choć premiera była w sobotę. Lubię sprawdzać, jak radzi sobie druga obsada, bo to ona świadczy najlepiej o kondycji teatru. W roli Julii wystąpiła zjawiskowa Ewelina Szybilska. To piękna kobieta, której głos i technika wokalna nie ustępują urodzie. Razem z Sang Jun Lee w roli Romea stanowili doskonałą parę. Bywa, że soliści świetnie brzmią osobno, ale nie zawsze dobrze wypadają w duetach. Tu tego problemu nie było. Głosy Szybilskiej i Lee brzmiały wyjątkowo zgodnie i pięknie. Nie ustępowali im pozostali śpiewacy – Kamil Zdebel w roli Mercutia, Cezary Biesiadecki jako Kapulet, czy Maciej Komandera jako Tybalt. Wszyscy spisali się świetnie, na moje ucho nikt nie odstawał. A chór Opery Śląskiej wywoływał – jak zwykle zresztą – ciarki na skórze.
Całość dopełniała orkiestra. Przygotował ją i prowadził nowy dyrektor muzyczny Opery Śląskiej, Bassem Akiki, który obecnie robi w Europie dynamiczną karierę. To od niego wiem, że takiej opery w Polsce jeszcze nie było. Bo choć „Romeo i Julia” Gounoda była wystawiana u nas dwukrotnie – raz w XIX wieku, prawie równolegle z premierą we Francji a potem w latach 60. XX w. w Białymstoku, to jednak nigdy w tej wersji muzycznej. Akiki dokładnie zapoznał się z obiema napisanymi przez kompozytora wersjami partytury i dobrał muzyczne fragmenty tak, aby całość ponad trzygodzinnej opery była jak najbardziej dynamiczna i ciekawa – Tak, jakby chciał ją usłyszeć Gounod – mówił Akiki. Co prawda z tego powodu dyrygent zrezygnował z finału z udziałem chóru, ale dzięki temu Michał Znaniecki miał pole do reżyserskiego popisu.
W tym momencie pora na finał relacji, którego bohaterami będą dzieci – w niedzielnym przedstawieniu byli to Amelia Hainze i Oliwier Żak.
Jeszcze tylko słowo o nowych zwyczajach reżyserskich wymuszonych przez kulturę uczestniczenia w operze odmienną od tej tradycyjnej. Opera rozpoczyna się od uwertury. Uwertura w założeniu miała być przygrywką, sposobem na rozruch – kompozytor zwykle cytował w niej wszystkie najważniejsze tematy z całego dzieła. Ale widzowie nie traktowali jej tak poważnie, jak dziś. Wręcz przeciwnie – swobodnie wchodzili na salę, do lóż, witali się ze znajomymi. Dzięki uwerturze mieli czas, by przygotować się mentalnie do spektaklu i powoli wyciszali się wraz z jej dźwiękami (albo i nie).
Dziś uwertura jest integralną częścią operowego nabożeństwa. Nikt nas nie wpuści na salę, jeśli dyrygent podniósł już batutę. Wiedząc o tym, reżyserzy coraz częściej wykorzystują ten pierwszy muzyczny fragment, aby opowiedzieć już coś na scenie. To może być streszczenie opery, a może – tak jak w przypadku „Romea i Julii” – wzmocnienie głównego wątku i opisanie sytuacji, która stanowiła tło wydarzeń w Weronie.
Bo oto podczas uwertury widzimy na środku sceny dwójkę dzieci, które bawią się beztrosko. Wokół nich dzieją się straszne rzeczy. Dwa rody kłócą się, biją, zabijają. Sytuacja się zaognia i okrutna rzeczywistość dorosłych coraz mocniej wchodzi w niewinny świat dwójki młodych. Finałowa scena uwertury, w której Romeo i Julia są rozdzielani – wyciska łzy. Pierwszy raz popłakałam się na operze, w dodatku już na początku! Brawo, Michał Znaniecki!
(Reżyser nie byłby sobą, gdyby nie zostawił nam przesłania, przestrogi, a może po prostu dobrej rady. Aby ją poznać, polecam doczekać do końca spektaklu.)
{KINGA A. WOJCIECHOWSKA}