Świat potrzebuje miłości, czyli XVI Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej
JULIA DYKLA: Przeglądając zapowiedzi XVI Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej, często trafiałam na nagłówki, przypominające, że po raz pierwszy nie będzie z nami Tomasza Stańko. Jednak po tych kilku dniach widzimy, że był obecny. Był tam w każdej nucie, dmuchnięciu w trąbkę, uderzeniu w klawisz, szarpnięciu struny. Był w ciepłych słowach, wspomnieniach i na koszulkach swoich przyjaciół z Marcin Wasilewski Trio. Nieco figlarnymi oczyma spoglądał z czarno-białych fotografii.
Jazzowa Jesień jak co roku przyniosła nutkę nostalgii, trochę zamyślenia, ale też niesamowitą różnorodność i paletę kolorów, poczynając od melancholii Billa Frisella czy nieco tajemniczego klimatu utworów Johna Surmana i Vigleika Storaasa, a kończąc na tętniącym życiem Afro-Caribbean Jazz Sextet na czele z Eddiem Palmieri, wielokrotnym zdobywcą nagrody Grammy. 24 godziny podróży wystarczyły tym ostatnim, by choć na moment przenieść na bielską scenę fragment innego świata. Świata, w którym hasła takie jak „chwytaj dzień” czy „ciesz się chwilą” nie są tylko pustymi sloganami na pamiątkowych magnesach i płóciennych torbach, ale autentycznym wyznacznikiem codzienności. Szczery śmiech, szepty na scenie i przede wszystkim dziecięcy błysk w oku każdego z szóstki artystów, stworzyły beztroski klimat domowego podwórka, co ważne jednak – nie umniejszając tym samym jakości wykonania. Nieco elegancji do niepohamowanej radości wprowadziły dźwięki fortepianu ponad osiemdziesięcioletniego już Palmieriego, który do latynoskich rytmów tym razem wplótł także biało-czerwony element.
Chustka w kolorach flagi w butonierce pianisty nie była jednak jedynym polskim akcentem festiwalu. O naszym przedwojennym jazzie, zarówno za pomocą słów jak i muzyki, opowiedzieli Marcin Masecki i Jan Młynarski, którzy wraz z zespołem postanowili odtworzyć cząstkę zapomnianej przez wszystkich, polskiej historii.
Jazz to palce wystukujące rytm salsy, ale też – jak w przypadku Billa Frisella – kołysanie się z opuszczonymi powiekami w takt jego utworów. On sam z resztą jest jednym z artystów, którzy wychodząc na scenę, nie robią głośnego one man show, a tłumy porywają właśnie swoją subtelnością i ciągnącymi się improwizacjami, które w przypadku Frisella zwieńczyło czule zagrane "What the world needs now is love, sweet love".
O tym, że świat potrzebuje miłości, chcą przypomnieć także muzycy z projektu "Dave Douglas Uplift", którzy każdym ze swoich utworów zwracają uwagę na inny problem współczesnego świata. Nie jest tajemnicą, że jednym z najbardziej wyczekiwanych przez publiczność muzyków w czasie tegorocznej edycji, był właśnie Dave Douglas, który urósł już do rangi światowej ikony współczesnego jazzu. Moim osobistym tegorocznym odkryciem był jednak grający u boku Douglasa Ches Smith, skradający serce niesamowitymi solówkami na perkusji.
Tegoroczna edycja z pewnością przyniosła wiele refleksji i łez, zarówno publiczności, jak i samym artystom, którzy tym razem zamiast zagrać z Tomaszem, mogli jedynie dedykować mu swoją grę. Myślę jednak, że idąc za słowami Johna Surmana, z którym Tomasz Stańko nagrał płytę "From the green hill", powinniśmy celebrować jego muzykę i przede wszystkim wielką radość w niej obecną.
Tomasz Stańko, jak sam to określił, rozpadł się na atomy, jednak po dźwiękach jego trąbki wciąż drży powietrze. I będzie drżeć tak długo, jak długo będzie trwać nasza złota, bielska Jesień.