Sięgamy też głębiej [wywiad z Aleksandrem Dębiczem]
Już piątego lutego pojawi się nowy album Aleksandra Dębicza i Łukasza Kuropaczewskiego – „Adela”. O procesie i etyce nagrywania albumu oraz o swoich nieortodoksyjnych aranżacjach opowiada Aleksander Dębicz. Rozmawia Wojciech Gabriel Pietrow.
Stwierdzasz, że fortepian i gitara to w pewnym sensie wykluczające się instrumenty. A jednak je połączyliście.
To dziwne połączenie było dla nas punktem wyjścia w przypadku tej płyty. Te instrumenty rzadko występują w muzyce razem. Fortepian i gitara są do siebie bardzo podobne… Wręcz ryzykownie podobne. Ich różnice mogą stanowić pewien problem – fortepian jest głośnym instrumentem, gitara – cichym. Jednak kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się z Łukaszem i padł pomysł wspólnego koncertu, to byliśmy wręcz w szoku, jak fantastyczne brzmienia można uzyskać z tego połączenia.
Wykorzystujecie to „wykluczanie się”.
Tak! To brzmienie mnie, jako aranżera i kompozytora, niezwykle inspiruje. Te dwa instrumenty czasami brzmią jak jeden inny. Innym razem nie wiadomo, który z nich gra w danym momencie.
Kiedy się poznaliście z Łukaszem Kuropaczewskim?
Poznaliśmy się kilka ładnych lat temu i zaczęliśmy się szybko kumplować. Razem tworzyć i grać zaczęliśmy dopiero półtora roku temu, jednak jest to współpraca na tyle inspirująca, że na pewno nie zakończy się na „Adeli”.
A jak się zrodził pomysł na album?
Po prostu świetnie nam się razem grało. Przygotowaliśmy jeden duży koncert, napisałem koncert na gitarę koncertującą, smyczki, obój i fortepian. Graliśmy też mniejsze utwory. W międzyczasie Łukasz zaproponował mi też napisanie utworu na gitarę solo, który notabene wieńczy teraz nasz album. Przy rozmaitych spotkaniach muzycznych byliśmy coraz bardziej podekscytowani tym, co udaje się nam uzyskać, i pomysł płyty wyszedł naturalnie.
Kiedy rozmawiałem z Tobą i Marcinem Zdunikiem rok temu, to nie do końca mogliście mi wytłumaczyć, dzięki czemu tak dobrze Wam się razem gra. A jak jest w przypadku tej współpracy – potrafisz wyłożyć mi nieco dokładniej, skąd bierze się takie porozumienie dwóch artystów?
Gdyby chciało się dojść do sedna tych rzeczy, to rzeczywiście są to kwestie nieuchwytne. Jest to piękna sytuacja, jeśli dwie osoby – często bardzo różne osobowości – spotykają się i się dogadują. Żeby tak się stało, to jedna osoba musi mieć do drugiej szacunek, obie powinny być otwarte i cały czas musi być w tych osobach chęć podejmowania nowych wyzwań. I czasem już przy pierwszym spotkaniu „klika” – jak to powiedział Łukasz. Czuje się, że coś z tego będzie. Za tym pojawia się determinacja i chęć, żeby taką emocję przekuć w coś większego. Wtedy rozpoczyna się wspólna praca, która to porozumienie rozwija.
Zaznaczasz, że proces prób i nagrywania to dopiero odkrywanie tego, co stworzyłeś. W jakiej części to, co zaplanowaliście przed nagraniami, znalazło się na albumie?
Wszystkie aranżacje napisałem oczywiście przed nagraniami, ale zmieniały się one podczas prób. Odnajdywałem czasem w nich swoje błędy. Łukasz jako osoba twórcza też wpływał na ostateczny kształt interpretacji i nagranego materiału. Cały czas to doskonaliliśmy – nawet tuż przed nagraniem.
Nagrywaliście w wakacje – w przerwie od lockdownu. Pojawiały się u Was stres i pośpiech?
Nie przypominam sobie, żebyśmy się tym stresowali. Wtedy panowała wręcz atmosfera, że wirus sobie poszedł. Pandemia wpłynęła w jakiś sposób jedynie na decyzję o premierze płyty.
Ile zajęło Wam nagranie albumu?
Dwa dni.
Wow!
Tak… Bardzo szybko nam to poszło. Nie dlatego że mieliśmy ograniczoną ilość czasu. Mieliśmy po prostu fajny „flow” i chcieliśmy to wykorzystać. Uznaliśmy też, że warto uchwycić ten walor spontaniczności w naszych wykonaniach. Poza tym nagrywaliśmy album w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, która swoimi świetnymi warunkami dodatkowo ułatwiała nam nagrywanie. Jej sala koncertowa jest bardzo inspirująca również pod kątem designerskim. Do tego wszystkiego zespół filharmonii to też wspaniali ludzie – po prostu miło było tam pracować.
W filmie zapowiadającym album wspominałeś o Mateuszu Banasiuku.
Mateusz nagrywał płytę i zajmował się procesem masteringu – to jest wybitnie utalentowany chłopak. Jest osobą niezwykle twórczą – traktuję go jak artystę, a nie jako technika. Ma bardzo dobry smak, jest wszechstronny i do tego poszukuje – nie proponuje schematycznych rozwiązań.
A masz w kontekście masteringu i produkcji stworzoną gdzieś w głowie „etykę nagrywania albumu”? Przestrzegasz jakichś zasad w trakcie tego procesu?
Są różne podejścia do tego tematu. Ja lubię na przykład, jeśli jest jak najmniej montażu albo nie ma go w ogóle. Dążę do tego, ale mam świadomość, że płyta to nie jest to samo, co występ na żywo. Koncert wydarza się raz i pozwala na dużą dozę spontaniczności. Płyta zostaje na całe życie i jest słuchana w innych warunkach. Jeżeli coś więc nie wychodzi, to jasne, że można skorzystać z szerokich możliwości na późniejszym etapie produkcji. Mało tego – słyszałem opinie, że jeżeli nie stosuje się montażu, to jest to nieprofesjonalne. Dopuszczam więc te techniki, ale wydaje mi się, że w przypadku każdego nagrania trzeba być przygotowanym na tyle dobrze, by montaż był kwestią artystyczną, a nie desperackim naprawianiem błędów.
Wiem, że lubisz „odbrązawiać” Bacha i innych wielkich kompozytorów. A jak Łukasz i Jakub Orliński zareagowali na Twoje „nieortodoksyjne” aranżacje?
Zareagowali entuzjastycznie! Gdyby było inaczej, tobyśmy takiej płyty nie nagrali. Łukasz i Jakub są bardzo otwarci. Nie boją się innych i trochę oryginalniejszych rozwiązań. Oczywiście to jest grząski grunt, bo sam nie lubię przeróbek utworów klasycznych. Samo słowo „przeróbka” od razu kojarzy mi się z czymś kiczowatym. Mam więc nadzieję, że nie przekroczyłem granicy. Szczególnie że uwielbiam oryginalne kompozycje, mam do nich wielki szacunek. Nie chcę ich w żaden sposób spłycać. Za przykład mogę podać jeden utwór z albumu – „Domingo”. Jest to aranżacja sonaty fortepianowej d-moll Scarlattiego, która ma wyraźnie hiszpańskie korzenie. Interpretując ją, postanowiłem nadać jej cechy flamenco, żeby wskazać na jej proweniencję – flamenco co prawda nie istniało, gdy sonata powstała, ale istniały już jego podwaliny.
fot. Rafał Masłow
A skąd się biorą pomysły na Twoje aranżacje?
Nie jestem typem, który przesiaduje nad partyturami i w wyniku takiego procesu coś tworzy. Zazwyczaj są to spontaniczne pomysły, które później stopniowo i skrupulatnie rozwijam. Pozostając przy Scarlattim – słuchałem jego sonat i ta w oczywisty sposób miała znamiona muzyki hiszpańskiej. Gitara sama w sobie kojarzy się z muzyką południową i tak powstał klucz do tej aranżacji.
Motyw Hiszpanii będzie się chyba przewijał na całej płycie.
To wynika też z charakterystyki gitary, która w oczywisty sposób bardziej kojarzy się z muzyką hiszpańską niż skandynawską.
No właśnie – czy to nie jest stereotyp? Pojawia się gitara, a my od razu myślimy o Hiszpanii i flamenco.
Dlatego sięgamy też głębiej. Pojawiają się Ravel, Bach i moje utwory, które są raczej dalekie od stereotypu hiszpańskiej muzyki. Chociaż sam dźwięk gitary może nasuwać słuchaczowi takie skojarzenia – nie w każdym utworze jednak są one intencjonalnie przez nas kreowane.
Łukasz mówi, że ten projekt rozwinął go jako muzyka. A Ciebie?
Dla mnie praca nad tym albumem była fascynująca na każdym polu. Pierwszy raz komponowałem i aranżowałem na taki skład. Było to też niezwykle rozwijające od strony wykonawstwa kameralnego. To duże wyzwanie grać w takim składzie i z takimi artystami. Cieszę się, że dane mi było stworzyć taki projekt.
Teoretycznie wszyscy się znacie, ale zastanawiam się, czy nie pomyślałeś: „Kurczę… Gram z Orlińskim – co za stres!”.
Stres – raczej nie. Jestem świadomy, że współpracuję ze zdolnymi i znanymi artystami, ale… mnie to cieszy. Znamy się od dawna, więc nie ma jakiejś bariery między nami. Mobilizacja – owszem, ale stres to ostatnia rzecz, która przychodzi mi do głowy.