Piotr Buszewski: Staram się mieć umysł nowicjusza

28.05.2022
Piotr Buszewski

Nie planuje kalendarza na pięć sezonów do przodu, bo jak podkreśla jest na początku drogi artystycznej. To kim się staje jest efektem wyborów, często trudnych. Słucha doświadczonych ludzi i oddaje się w ręce takim dyrygentom, którzy potrafią wykrzesać z niego iskrę nieprzeciętności. Wszędzie na świecie czuje się dobrze, pomaga mu w tym samochód zapakowany po brzegi ważnymi przedmiotami z domu rodzinnego. Z Piotrem Buszewskim – tenorem, finalistą prestiżowego konkursu Metropolitan Opera National Council Auditions w Nowym Jorku rozmawia Lukrecja Jaszewska

Lukrecja Jaszewska: Wschodząca gwiazda światowej opery, młody obiecujący śpiewak - jak sobie Pan radzi z takimi określeniami?

 

Piotr Buszewski : To tylko hipoteza dotycząca przyszłości, nie odnosi się do aktualnego stanu. Jeżeli człowiek w punkcie wyjścia ma sporo możliwości, to jest to tylko pozytywne i motywujące. Na pewno wraz z każdym występem rośnie presja i to nie tylko ta z zewnątrz, ale i własna. Te wszystkie łatki dotyczące młodego śpiewaka jednak nie obciążają, a w pewnym momencie nawet cieszą, bo przyjemnie jest myśleć o sobie w kontekście młodości.

 

Ulubieniec publiczności?

 

Przyjmuję na klatę z pełną radością. To określenie pojawiło się w trakcie konkursu moniuszkowskiego. Nawet ostatnio wróciłem do tych nagrań z występu, i nadal uważam, że moment finałowy, szczególnie ten arii ze Strasznego dworu oraz ogłoszenie nagrody publiczności był dla mnie jednym z przyjemniejszych momentów w moim życiu zawodowym. Powrót do Polski po długiej nieobecności, zaprezentowanie swoich umiejętności i tak ciepłe przyjęcie ze strony własnego miasta i kraju było dla mnie niesamowitym przeżyciem.

 

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że przywracanie pamięci o kulturze polskiej, często zapomnianej jest Pana misją. Skąd ta determinacja i ten patriotyzm?

 

Myślę, że pojawiło się to bardzo organicznie, a na pewno wyjazd i sześcioletni pobyt w Stanach Zjednoczonych tylko to przyspieszył. W Stanach przeżyłem duży szok kulturowy, bardzo mi brakowało Polski, języka, słowa polskiego. To wtedy właśnie, z tego poczucia braku pojawiło się zainteresowanie muzyką polską. Dodatkowo byłem jednym z nielicznych wówczas studentów - śpiewaków Polaków, czułem, że to jest doskonały moment, by pokazać i zaprezentować Amerykanom coś mojego. Oni mają naturalną predyspozycję i otwartość, a to że Nowy Jork jest takim kotłem, w którym gotują się wszystkie kultury, tylko mi pomogło. Po powrocie do Europy spotkałem się z Szymonem Mechlińskim. Poznaliśmy się w czasie pandemii i to on zaraził mnie chęcią odkrywania muzyki polskiej, tej zapomnianej, odłożonej. Stałem się małym posłańcem jego misji. Nie chodzi nam tylko o przygotowywanie kolejnych koncertów Moniuszki czy Chopina, ale przede wszystkim zależy nam na odnajdywaniu utworów zupełnie zapomnianych. Wspólnie z Operą Wrocławską czy Orkiestrą Polskiego Radia, zaczęliśmy robić koncerty z utworami, które były grane 100, 150 lat temu. To jest ta frajda odkopywania dawnych, nieznanych rzeczy. 

A to nie jest przypadkiem tzw. pomysł na siebie? Bycie śpiewakiem operowym jest wymagającą profesją, tak jak szybko można zachwycić publiczność, tak równie szybko można ją stracić. I co wtedy? 

 

Na sto procent. Wydaje mi się, że mam to szczęście, iż z jednej strony jestem w stanie wybronić się w standardowym repertuarze na przykład Donizettiego czy Pucciniego, a z drugiej strony mogę sobie pozwolić na coś mniej oczywistego. Nie ukrywam tego, że jestem Polakiem. Nie wiem, czy to był świadomy pomysł, kalkulacja typu: - ok, moją kartą, wizytówką będzie repertuar polski czy słowiański. Wielu Polaków robiło tak przecież (np. Piotr Beczała) nie jest to nic wyjątkowego. Po prostu ta chęć wykonywania utworów w języku polskim spotkała się z moją wewnętrzną fascynacją i dużą satysfakcją oraz wyjątkowo ciepłą reakcją publiczności. Ale nie zapominajmy, że tak naprawdę to są dwie drogi artystyczne, które się uzupełniają.

 

Kwestia odpowiednich decyzji i wyborów jest kluczowa w życiu. Czy Pana wybory były właściwe, czy często ma Pan dylemat, którędy podążyć? 

 

Czas pokaże. To jest dopiero początek mojej pracy, wielokrotnie miałem okazję odmawiać udziału w produkcjach. Robiłem to i robię, bo trzeba pamiętać, że przychodzi odpowiedni moment na pewne wykonania. To wynika z dojrzałości, również doświadczenia scenicznego. Bardzo trudno jest mi powiedzieć, co by było, gdyby. Uważam, że 80 procent mojej kariery, stanowi mieszanina ludzi i szczęścia, a 20 procent to moja praca i ingerencja. Wszystkie największe zmiany, zwłaszcza te, które dokonały przewartościowania mojego życia, odbyły się dzięki ludziom spotkanym na mojej drodze, w odpowiednim momencie. Począwszy od mojego nauczyciela a skończywszy na agencie czy dyrektorze, który chciał dać mi szansę, zaufał mi. Trudno pewne rzeczy przewidzieć, nie jestem jeszcze śpiewakiem tego formatu, który planuje kalendarz na 5 sezonów do przodu. Przyznam, że mimo wszystko ten znak zapytania jest ekscytujący.

 

Uświadomienie sobie, że nie można podjąć tej czy innej roli wymaga pewnej akceptacji sytuacji, pogodzenia. Czy to uczy Pana pokory wobec siebie i świata?

 

Tak, bardzo. Pierwszy raz, kiedy trzeba coś odrzucić, nawet nie ze względu na repertuar, ale chociażby na ograniczenia czasowe, jest trudny. Na początku pracy artystycznej miałem w sobie mnóstwo entuzjazmu, byłem przekonany że podołam każdemu wyzwaniu, wskoczę do samolotu rano, wrócę wieczorem i jakoś to będzie, ale ten entuzjazm ostudzili we mnie agenci, którzy uświadomili mi co jest ważne i jak ustalić priorytety. Każdy spektakl wnosi coś nowego do mojego rozwoju i jeśli nie przemyśli się tego, nie zrozumie, nie wykona pewnej medytacji nad tym co się wydarzyło, dobrego czy złego na scenie, to artysta jest w punkcie zero. Pamiętam swój stres, gdy pierwszy raz odmówiłem współpracy, bałem się, że już nikt nie zadzwoni. Musiałem nauczyć się myśleć, że będzie kolejna szansa i odpuszczać. Nie było to łatwe.

 

Dobrze jest, jeśli wokół ma się ludzi, którzy nie są łakomi na każdą możliwość i myślą długofalowo w perspektywie 40 lat kariery, a nie pierwszych 10 lat. Początki pracy śpiewaka to najtrudniejszy okres, chciałoby się robić wszystko, bo organizm pozwala na to. Regeneracja głosu jest na najwyższym poziomie, człowiek myśli, że będzie tak zawsze. Z każdą dekadą trzeba coraz umiejętniej zarządzać siłami, a wszystkie decyzje podjęte w pierwszych latach pracy artystycznej będą procentowały bądź nie w późniejszym czasie.

Szybkość naszych czasów nie powinna dotykać śpiewaków?

 

 Na pewno sposób podróżowania zmienił na zawsze oblicze opery. W ciągu paru dni jesteśmy w stanie być na krańcach globu, to niebywałe wyzwanie dla nas śpiewaków. Są osoby, których nie obciąża to nadmiernie. Podejmują się tego, jednak uważam, że zawsze trzeba stawiać znak zapytania, analizować czy warto, zwłaszcza przy tej prędkości życia. Zaczynamy karierę dość wcześnie, jestem zaskoczony, że po skończeniu szkoły tak dużo i szybko udaje się zrealizować, a tak mało jest czasu by pracować nad sobą, aby mieć moment sprawdzenia własnego stanu, kondycji, umiejętności.

 

Bardzo łatwo jest się zatracić?

 

O tak, zgubić gdzieś siebie. Trzeba zawsze starać się szukać balansu. Podobnie jak w jodze, każda zmiana asan wymaga kalibracji, sprawdzenia,  w którym miejscu znajduje się człowiek. Jaki jest jego stan emocjonalno-fizyczny. To ma olbrzymie znaczenie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach łatwego dostępu do informacji, ludzi.

 

W jaki sposób odnajduje Pan ten balans w sobie?

 

Poprzez słuchanie innych ludzi, śpiewaków, nauczycieli, przyjaciół. Dzięki ich doświadczeniu jestem w stanie lepiej zrozumieć świat i uniknąć błędów. Każdy kiedyś ma gorsze dni. Psychika w zawodzie śpiewaka jest bardzo ważna. To co nam się wydaje końcem świata nie zawsze musi nim być. Bardzo ciężko to zrozumieć, jeśli przydarza nam się coś pierwszy raz, kiedy nie ma punktu odniesienia. Covid był tego najlepszym przykładem. Nikt nie miał pojęcia, ile będzie to trwało i jakie będą jego konsekwencje. W pewnym momencie mogło się wydawać, że już nigdy z tego nie wyjdziemy.

 

Czyli słucha Pan innych i nie jest Pan zarozumiałym pępkiem świata?

 

Absolutnie nie, choć nie mnie jest dawać osąd na temat samego siebie. Mam w sobie dużo pokory, staram się mieć umysł nowicjusza, czyli wiecznie uczącego się, a nie eksperta, który przyjmuje, że już wszystko wie. Przy każdej produkcji uważnie słucham innych, a przede wszystkim mam w sobie chęć uczenia się.

 

Czuje się Pan nagi na scenie? Nie jest łatwo być w centrum uwagi, skupiać wzrok publiczności. 

 

To konkretne stwierdzenie - czuję się nagi - było użyte w odniesieniu do sceny koncertowej, czyli tego co nas czeka w tym tygodniu w Teatrze Studio. Szczerze przyznam, że nie jestem fanem recitali czy koncertów.

 

Dlaczego?

 

Bycie na scenie, w centrum uwagi, takim słońcem całego wydarzenia jest olbrzymią odpowiedzialnością. Te nasze wspólne poczynania z orkiestrą, to co robimy na scenie ma przełożenie na widza, na to co wyniesie ze spektaklu. W operze poziom odpowiedzialności jest rozłożony na multum elementów. Śpiewacy są jednym małym trybikiem całości, częścią obsady, reżysera, ogromnej machiny i to jest przyjemne uczucie, nie tylko ze względu na brak bezpośredniej odpowiedzialności, ale dużej radości bycia częścią zespołu. Jest to niesamowite doświadczenie. I to mnie właśnie fascynuje w operze. Dla mnie, moja relacja z partnerami na scenie i tworzenie dobrej atmosfery jest równie ważne, jak poziom artystyczny wykonania

To proszę wytłumaczyć się z tego koncertu Di gioia in gioia, który czeka nas w Teatrze Studio. To taki specyficzny miks - niby opera, niby recital?

 

Na scenie śpiewamy wspólnie z Adrianą Ferfecką, Szymonem Komasą oraz Mischą Kozłowskim przy fortepianie. Myśląc o tym koncercie wymienialiśmy się różnymi koncepcjami, ale to ja wpadłem na pomysł jego konstrukcji, od strony formalnej. Przyznam, że dość egoistycznie podszedłem do tematu (śmiech). Koncert dotyczy ogólnie przyjemności w życiu. Każdy z nas myślał o tym co jest jego największą przyjemnością. Dla mnie jest to wykonywanie projektów z innymi ludźmi, a nie solo. Dlatego 80 procent tego koncertu to są duety, tercety – czyli wspólne śpiewanie. dzielenie tego doświadczenia z innymi. Wymiana energii z partnerami na scenie daje dużo siły, to taki zastrzyk dodatkowej energii i radości. 

 

Na scenie trzy osobowości. Raczej nie jesteście dla siebie konkurencją. Czego uczy się Pan od kolegów i koleżanki?

 

Pomysł na ten koncert powstał z sympatii jaką darzymy siebie nawzajem prywatnie. Razem dobrze się czujemy i to przekłada się na radość w tworzeniu muzyki. To jest zupełnie inna płaszczyzna porozumienia. Śpiewanie to nasz zawód, a każdy z nas jest inny. Czuję, że ta energia, którą mamy między sobą może zaczarować publiczność. Czego możemy się nauczyć od siebie? Trudno powiedzieć. Każdy z nas ma inne doświadczenia, idzie inna drogą, jest innym typem głosu, myślę, że w tej produkcji chodzi przede wszystkim o radość i wspólne tworzenie. Grając sceny, jak chociażby te z Cyganerii, śpiewając z Adą, z udziałem Szymona, spotkanie nas - jako postaci jest bardzo inspirujące. Jesteśmy razem na scenie, reakcje moje na Adę i jej na mnie są tak samo ważna jak samo śpiewanie, ta wspólnotowość poszerza kontekst, nadaje dodatkową płaszczyznę.

 

Ten koncert to eksperyment?

 

Absolutnie tak. Staraliśmy się wybrać utwory pod względem radości, przyjemności na przykład w upojeniu alkoholowym, wspólnych wizji jak w Poławiaczach pereł Bizeta, przyjemności odczuwania motyli w brzuch w Cyganerii Pucciniego czy przyjemności seksualnego pociągu w Don Giovannim Mozarta. Przyjemność dla każdego z nas oznacza coś innego i chcemy o tym zaśpiewać. Przechodzimy przez odmiany przyjemności operowych po lżejsze, musicalowe. Choć podobny eksperyment mieliśmy już w Olsztynie, podczas naszego pierwszego wspólnego śpiewania, to podchodzę do tego koncertu jak do nowego projektu.

 

Gdy gasną światła i wraca pan do garderoby to jakie emocje Panu towarzyszą? Co Pan czuje?

 

To jest bardzo ciekawe doświadczenie. W jednej chwili widzę tysiące ludzi, migające światła, owacje na stojąco, oklaski, a potem cisza. W chwili, gdy stoję przed widownią i kłaniam się, często mówię do siebie: - skup się na tej chwili, zapamiętaj to uczucie, satysfakcję z pracy. To sceniczne mindfulness bardzo ułatwia przejście do normalności. Zgaśnięcie reflektorów jest naturalną koleją rzeczy. Nie mam problemu z własnym ego, nie oczekuję, że publiczność będzie krzyczała z radości. Po prostu wykonuję swoją pracę.

 

Po występie ma Pan poczucie, że wydarzyło się coś niesamowitego, coś ponad to co tu i teraz?

 

Tak, towarzyszy mi pewien rodzaj transcendencji. To jest tzw. pospektaklowy rush. Adrenalina utrzymuje się na wysokim poziomie długo po spektaklu. Bardzo często nie śpi się do 4.00 - 5.00 nad ranem, bo jest tyle emocji, że człowiek nie jest w stanie się wyciszyć. Bardzo często sam Pavarotti chodził po korytarzach opery i swoim wysokim głosem mówił: - I am going to die. On, który był bogiem - miał tremę, ja również ją mam. Zazwyczaj myślę o najczarniejszych scenariuszach. Dlatego moją ulubioną częścią występu jest moment tuż po, kiedy spada ten kamień, obciążenie i jest lekkość bytu. Występowanie na scenie porównałbym do biegania, mają wiele wspólnych elementów. 10 lat temu dużo biegałem, jednak ze względu na liczne kontuzje wynikające z uprawiania różnych dyscyplin musiałem przestać.. Teraz wróciłem do tego. I odczuwam czystą przyjemność z obcowania ze sobą, wsłuchiwania się w rytm swojego serca, oddechu, akceptowanie bólu, stresu czy zmęczenia. To jest doskonały trening mentalny, który przekłada się na śpiewanie. Zaakceptowanie obciążeń psychicznych i fizycznych oraz praca nad nimi, daje nie tylko dużą satysfakcję, ale jest też naturalnym sposobem poznania siebie. 

 

W tym koncercie będą wykonywane utwory, które macie już wyćwiczone. Chcecie pokazać się od najlepszej strony? Często są to Wasze ulubione utwory. Czyli nie będzie efektu zaskoczenia dla publiczności?

 

Przygotowanie do każdego koncertu wymaga dużo pracy, przypomnienia sobie pewnych miejsc w utworze, o których trzeba technicznie pamiętać. Każdy występ jest inny, progresja utworów, kombinacja daje zupełnie inne odczucie. Takiego koncertu, który przed nami, nie wykonywałem jeszcze nigdy, jest czymś zupełnie nowym. Wykonamy utwory, które wymagają od nas zaprezentowania kunsztu wokalnego, na najwyższym poziomie w dość w krótkim czasie. Wszystko to wymaga rzetelnego przygotowania. Oczywiście mogą zdarzyć się momenty, które mnie zaskoczą, mam tego pełną świadomość, bo nie jest to koncert wyreżyserowany, to nie jest choreografia. Jednak zawsze warto wiedzieć co chcemy uzyskać daną arią i dokąd ona może nas - śpiewaków zaprowadzić. Myślę, że ten koncert zaskoczy nie tylko publiczność, ale i nas wykonawców i na to też liczę.

 

Koncert  Di gioia in gioia odbędzie się w warszawskim Teatrze Studio 29 maja 2022 r. o godz. 19:00. Więcej informacji TUTAJ

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.