My aerostory
Był 26 lutego 1995 r. Jeszcze nie przeczuwałam tego, że ten dzień zaważy na moim dalszym życiu… Może nie na całym, ale na pewno wpłynie na najbliższe lata i będą one całkowicie podporządkowane jednemu tematowi.
Kilka dni wcześniej moja koleżanka pożyczyła mi kasetę „Big Ones” z największymi przebojami zespołu Aerosmith. Słuchałam jej sobie wieczorami z przywiezionego przez tatę z Niemiec magnetofonu… i totalnie przepadłam. 26 lutego był dniem, w którym stałam się fanką piątki z Bostonu. Wiszące w moim pokoju wszędzie plakaty z końmi zaczęły być stopniowo wypierane przez plakaty z Aerosmith. W centralnym punkcie, nad łóżkiem, zawisł plakat ze Stevenem Tylerem. Tak, aby był dobrze widoczny z pozycji leżącej i był pierwszą rzeczą, na której spocznie mój wzrok po przebudzeniu. A potem lawina już ruszyła z pełnym impetem. Zaczęłam zbierać wszystko, co dotyczy Aerosmith: plakaty, artykuły z gazet, zdjęcia. Trzęsącymi się rękami przewracałam kartki kolejnych numerów „Bravo” i „Popcornu” w poszukiwaniu kolejnych „trofeów”. No i oczywiście kasety. Z ciułanych cierpliwie pieniędzy otrzymywanych w ramach kieszonkowego poszerzałam swoje zasoby. Te starsze nagrania były dostępne tylko na CD, a ja nie miałam odtwarzacza, więc uprosiłam tatę, żeby mi kupił wieżę – dostałam ją na Gwiazdkę, ale już wcześniej zaczęłam kupować kompakty. Polowałam również na teledyski w MTV, które w tamtym czasie jeszcze grało muzykę, i nagrywałam je na VHS. Wszystko, dosłownie wszystko kręciło się wokół Stevena Tylera i spółki, cała reszta – przede wszystkim moja pasja, którą wtedy były konie – zeszła na dalszy plan. W pamiętniku, który wówczas pisałam, opisy szkolnych przeżyć i bojów z nauczycielami przeplatały się z peanami na cześć Aerosmith i płomiennymi wyznaniami miłości do Stevena. Ich muzyka niosła ukojenie, gdy przeżywałam mniejsze i większe osobiste dramaty. Moją ukochaną piosenką było „Amazing” z płyty „Get A Grip”. Słuchanie tego utworu z równoczesnym wpatrywaniem się w wycięte z „Popcornu” zdjęcie Stevena, zatknięte za dwie szpilki wbite w tapetę, było moim conocnym rytuałem. „»Amazing« jest przecudne. Tak super jest się położyć na wyrku i rozluźnić się, wyciszyć swoje myśli, wsłuchać się dokładnie w głos Stevena. To taki supersposób na zrelaksowanie się. Polecam! To naprawdę super skutkuje. To ekstra, że wreszcie wymyśliłam jakiś sposób na zły humor, kiedy się chce cały dzień kląć i wyć. To jest po prostu jakieś cudowne lekarstwo” (21.03.1995). „Po powrocie do domu, żeby zapomnieć o tym, co mnie tak gryzie i nie daje spokoju, słuchałam sobie Aerosmith. Szkoda, że pożyczyłam Gośce »Get A Grip«, bo tam jest »Amazing«, a to jest piosenka, przy której najlepiej się relaksuję. Można by powiedzieć, że jak to leci, to się »odczepiam od świata«, całą swoją uwagę skupiam na Stevenie. Jego głos tak na mnie działa…” (10.04 1995). „Przy słowach »That one last shot's…« pociekły mi po twarzy gorące łzy. To może dlatego, że »Amazing« to taka pełna ekspresji piosenka. Zawsze przy niej wpadam w zadumę. Głos Stevena mnie hipnotyzuje. On ma cudowną moc. »Amazing« to moja ulubiona piosenka. Przy niej można się odprężyć i choć na chwilę zapomnieć o kłopotach” (18.04.1995) – pisałam w pamiętniku. Ten utwór to był mój hymn, zasadniczy element „pakietu przetrwania”, wyciskacz łez, azyl bezpieczeństwa. Najbardziej lubiłam słuchać „Amazing” w nocy i całkowicie się w tym zatapiać. A mój ulubiony fragment, który szczególnie mnie poruszał, to: „That one last shot's a permanent vacation, and how high can you fly with broken wings? Life's a journey, not a destination, and I just can't tell just what tomorrow brings”, to było jak modlitwa. Zresztą znam cały tekst tej piosenki na pamięć do dziś, chociaż po tym dawnym szaleństwie już nie ma śladu. Ale wtedy ten utwór dodawał mi otuchy i był jak plaster na rany powodowane przez pały z matmy i chemii, znienawidzonych nauczycieli, kłótnie z bratem itp. Bardzo go lubię do tej pory i to się już nie zmieni, choć stracił dawny „status”.
W Stevenie kochałam się bez pamięci przez około dwa i pół roku, później, wraz z procesem dorastania, pomału zaczęło mi to przechodzić. Fanką Aerosmith jednak jestem do dziś, zespół ten zajmuje w moim sercu szczególne miejsce, bo wiele dla mnie znaczył w trudnym czasie liceum. Wspomnienie tego okresu wywołuje uśmiech na mojej twarzy, a czasami nawet łzy ze śmiechu, bo byłam bardzo kreatywna w sposobach wyrażania miłości do Aerosmith i Stevena, i wątpię, czy ktoś byłby w stanie mnie pod tym względem przebić. Będąc już dorosła, spełniłam swoje marzenie sprzed lat i dwukrotnie dostąpiłam zaszczytu słuchania Aerosmith na żywo – w roku 2014 w Łodzi i w 2017 w Krakowie. Lubię wracać myślami do tego czasu, a swoistą „kropką nad i” jest mój prezent od siebie dla siebie z okazji moich urodzin – zamówiłam rysunek przedstawiający mnie obejmowaną przez Stevena. :-)
Asia