Milczący Mistrz

21.07.2020
fot. Sven-Sebastian Sajak, wikimedia

Tego lata długo nie zapomnimy, jak i całego roku 2020. W czasie społecznej kwarantanny odszedł Krzysztof Penderecki, a teraz, 6 lipca, legenda muzyki filmowej, włoski kompozytor Ennio Morricone. Swoimi refleksjami dzielą się twórcy muzyki i dziennikarze branżowi oraz redakcja „Presto Filmowego”.

Kraków, walentynkowy wieczór 2015. Na scenie ogromna orkiestra, chór i On. Dyrygując, sprawiał wrażenie, jakby jego myśl wędrowała po scenie, wydobywając z instrumentów pożądane dźwięki, które w wyobraźni słuchacza zmieniały się w barwy i kształty. To było spotkanie z absolutem…

Zabrakło tylko jednego: głosu Mistrza! Choć jedno słowo, krótkie powitanie, wspomnienie… Cokolwiek, byle tylko usłyszeć głos tego, który na co dzień milczy, ukrywając się za brzmieniem muzyki. A tu cisza… I w tej ciszy przepiękne dźwięki…

A może to właśnie muzyka miała opowiedzieć o życiu Morriconego zamiast niego? Przecież, jak każdy artysta, również On wyrażał siebie w sztuce. Co więc można wyczytać o Ennio Morriconem z jego dzieł? Przede wszystkim bezwarunkową afirmację świata, umiejętność dostrzegania piękna i dobra, ale też czułość na przejawy zła. Postrzeganie życia jako wartości złożonej i wielowymiarowej. Wrażliwość na wzniosłe chwile i prostą codzienność. I skromność. Bo to ona kazała Mistrzowi zamilknąć i oddać głos muzyce...

Anna Józefiak, KlubFilmowy.com

*

„Wiosna 2017 r. Lecę do Rzymu na jeden dzień i odnoszę wrażenie, że zabrałam cały sprzęt, jaki mieli w Krakowie. Główny rejestrator. Zastępczy, gdyby główny się zepsuł. Dyktafon. Zastępczy dyktafon. I telefon do nagrywania. Zabieram też całą serię głupich pytań, w stylu „jak odpoczywa”. To oczywiste, jak odpoczywa. Pisząc muzykę! Na pierwsze pytania odpowiada tylko „si” albo „no”. Przerywamy. Daję Mu album o Krakowie po włosku i twarde cukierki (wyczytałam, że lubi). Coś pęka i dalej rozmowa jest już płynna, choć Maestro je w tym czasie cukierka. Zdradza, że wstaje bladym świtem, ćwiczy w pokoju lub spaceruje po domu i od razu zaczyna pracę. Mówi też – co zapamiętam na zawsze – że Sergio Leone niektóre sceny wydłużał specjalnie dla jego muzyki. Ktoś robi 5 czy 6 zdjęć. Żadne nie jest ostre, choć siedzimy z nim na kanapie w salonie domu w centrum Wiecznego Miasta i to miała być pamiątka na całe życie. Dzisiaj, jak patrzę na te zdjęcia, to ostre jest tylko Jego spojrzenie. Reszta kompletnie zamazana. Ale wywiad dla RMF Classic jest skarbem.

Jesień, blisko Jego 80. urodzin. Wychodzę na Rynek Główny w Krakowie, aby pytać przechodniów, czy Go znają. A jak znają, to za co Go lubią. Dwie osoby znają. Jedna mówi, że uwielbia. Czwartym przechodniem jest Nigel Kennedy. Na moje pytanie nie odpowiada, tylko zaczyna śpiewać temat z filmu „Dobry, zły i brzydki”, a potem wybucha szczerym śmiechem i wyznaje Mu miłość.

Symfonik kina. Jeden z dwóch, którzy pozostali. Teraz został już tylko jeden. Kompozytor, który sprawiał, że muzyka nie była narzędziem. Była emocją. Równym partnerem aktora i scenariusza. A czasem jeszcze ważniejsza. Artysta tak doskonale poruszający się w muzycznej matematyce, że mógłby za to dostać nobla.

Odważny. Oddany melodii. Pisał ją tak, że się nam wydawało, że to o nas. Człowiek, którego kompozycje działały na nasze ciało – mieliśmy dreszcze, krzyczeliśmy, płakaliśmy i uśmiechaliśmy się.

Jest lipiec 2020 r. Wszyscy się tego spodziewamy, ale nie mówimy głośno, a jak mówimy, to ciepło i trochę żartem. Gdy przychodzi wiadomość, pierwsza reakcja jest raczej niedowierzaniem. Potem głęboki smutek. To zajęty, pełen pracy dzień, ale słucham ciągle, w aucie. Nic i nikogo nie czytam, zewsząd płyną jednak komentarze i osobiste refleksje. Nie da się od nich uciec. A potem przychodzi nekrolog napisany w pierwszej osobie. Od Niego. Dla nas. „I don't want to disturb”. Nekrolog taki jak on. Konkretny. Ale pożegnanie żony Marii na samym końcu sprawia, że naprawdę pęka mi serce. Znajdujemy taki cytat: Kocham komponować. Ale jeszcze bardziej kocham być z moją rodziną”.

Magdalena Miśka-Jackowska, dziennikarka muzyczna

*

Od dobrych kilkunastu lat muzyka filmowa stoi na rozdrożu. Kolejne legendy gatunku odchodzą z tego świata, zabierając ze sobą swoją pasję, niesamowitą wyobraźnię, a przede wszystkim fenomenalny warsztat pozwalający tworzyć najbardziej spektakularne partytury tylko za pomocą ołówka i papieru nutowego. Niedawno pożegnaliśmy być może jednego z najdłużej działających w branży gigantów muzyki filmowej Ennio Morriconego. Świat pogrążył się w smutku. Internet oraz prasę zalały tysiące wspomnień i rzewnych pożegnań. Ale czy wśród tego tłumu „żałobników” znajdzie się garstka osób, które autentycznie rozumieją, co swoją muzyką chciał przekazać włoski kompozytor? Prawda jest taka, że nigdy nie uważałem siebie za wielkiego fana twórczości Ennio Morriconego. Żeby takim się stać, trzeba chyba wyzbyć się krytycznego podejścia do mniej absorbujących dzieł, a przecież Włoch miał ich w swoim dorobku całe multum. Musiał mieć – w końcu zilustrował muzyczne przeszło pół tysiąca filmów! I to z kartką i ołówkiem w ręku. Oto fenomen, który trudno ogarnąć umysłem przywykłym do pławienia się w luksusie melodycznego bogactwa i komercyjnego „hype’u”. Faktem jest, że współczesna popkultura nie zostawia wiele przestrzeni dla takich twórców, jak Morricone. Zazwyczaj spycha ich na margines anachronicznych dziwadeł kierowanych do wąskiego grona koneserów. Mimo wszystko nawet na ostatniej prostej swojego życia ten niepozorny staruszek miał siłę przekonywania i przykuwania uwagi większą niż niejeden muzyczno-filmowy celebryta. Wystarczy tylko sięgnąć pamięcią i przypomnieć sobie pękające w szwach sale koncertowe, gdzie większość z odbiorców gromadziła się nie tyle by posłuchać i tak znanych na pamięć, kultowych tematów, ile raczej po to, aby zarazić się jego ogromną pasją do muzyki. Bo jak inaczej można postrzegać człowieka, który pomimo 90 lat na karku osobiście staje przed publicznością, by przez dwie godziny z werwą godną młodzieńca dyrygować orkiestrą? Na kolejnych, planowanych w Polsce koncertach niestety już nie wystąpi… Morricone kochał muzykę i kochał film. A nam, ludziom tak bardzo wyrachowanym, goniącym za stale zmieniającymi się ideałami, potrzeba zarażać się taką właśnie miłością. Bezwarunkową, burzącą mury podziałów między gatunkami i stylami. Miłością pozwalającą po prostu cieszyć się kinem i wszystkim, co z nim związane.

Tomasz Goska, Filmmusic.pl

*

Dziś żegnamy Ennio Morriconego! Z wielu względów postać wybitną i kultową, nie chciałbym tu jednak pisać o „hitach” muzyki filmowej, z których jest najbardziej znany. Sam się zresztą żalił, że po sukcesach filmów Sergia Leonego z jego muzyką na stałe przyklejono mu łatkę kompozytora muzyki do westernów, podczas gdy westerny w całym jego dorobku (ok. 500 filmów) to zaledwie niewielki procent twórczości. Pisał piękne melodie, choć czasem aż do znudzenia do siebie podobne i po odsłuchaniu kilkudziesięciu (szczególnie późnych) soundtracków trudno było się zorientować, co to właściwie za płyta. Jednak to, co wydarzyło się w jego twórczości na przełomie lat 60. i 70., do dziś jest dla mnie bardzo aktualne: eksperymenty brzmieniowe, instrumentalne i improwizowane formy. Nie był to tylko jego idiom twórczy, bo pewnie duże znaczenie miało to, że został zaproszony do kolektywu kompozytorskiego Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza, gdzie wraz z wybitnymi postaciami (Egisto Macchi, Mario Bertoncini, Franco Evangelisti i inni) uprawiał to, co uważam za najlepsze w połączeniu twórczości akademickiej i improwizowanej (kiedyś to rozróżnienie miało sens większy niż dzisiaj). Dorobek Nuovy Consonanzy to zaledwie kilka płyt, ale rozciąga się w różnych formach współpracy na muzykę filmową firmowaną już samym nazwiskiem Morriconego. Więc nie „Misja”, „Orka”, „Cinema Paradiso”, ale „Kot o 9 ogonach”, „Ptak o kryształowym upierzeniu”, „Chłodne oczy strachu”, „Spokojne miejsce na wsi”, „Miasto przemocy”, „Veruschka”, „Cztery muchy na szarym aksamicie”, „Spasmo” – by wymienić tylko pierwsze z pamięci.

Od lat 80. Morricone stopniowo odchodził od eksperymentów, kierując się coraz bardziej w stronę miękkich, sprawdzonych form, gdzie rzewne smyki przelewały się z nostalgicznym obojem. Nurt koncertowej muzyki sakralnej mnie nie zachwycił, choć Ennio nie krył frustracji, że stał się muzykiem przede wszystkim filmowym, co w dużym stopniu ograniczyło możliwości jego wejścia do świata muzyki autonomicznej...

Dziękując za ogromny wkład w tworzenie muzyki do dziś mocno inspirującej, przywołuję w pamięci różne małe gesty wykonane w tej dziedzinie – kiedyś z Małymi Instrumentami graliśmy utwór „Farewell To Cheyenne”, płyta „Gruppo di Construzione” to dowcipny tytuł bazujący na Gruppo di Improvvisazione, a na ostatnim koncercie w ramach cyklu „Domówka z Dwójką” prezentowałem utwór „Farewell to Chickenne”, stanowiący zabawne skojarzenie z gumowymi kurczakami występującymi wśród innych instrumentów. Co do tych ostatnich – dziś nie dziwi nas używanie w muzyce nietypowych obiektów dźwiękowych i instrumentów. Jednak w latach 60. rzucało się wyzwanie, stosując w zespołach kameralnych choćby takie „zjawiska”, jak okaryna czy kalimba.

Paweł Romańczuk, kompozytor

*

Muzyka Ennio Morriconego towarzyszyła mi od dziecka… Mam świadomość, że moje postrzeganie muzyki składa się z takich małych „cegiełek”, które już wtedy tworzyły we mnie silne fundamenty i poczucie sensu pisania muzyki. Nie dało się przejść obok niej obojętnie, gdy było się przytłoczonym szarzyzną komunistycznego świata, Morricone nadawał mu kolory. Odszedł, ale we mnie pozostał, dzięki niemu od zawsze byłem „za” melodią i dzięki Ennio trochę lepiej ją czuję.

Adrian Konarski, kompozytor

*

To co mnie w muzyce Ennio Morriconego zawsze fascynowało, to świeżość pomysłów mimo przemijającego czasu! „Chi Mai” z „Profesjonalisty”, muzyka z westernów, które oglądałem w dzieciństwie, lub ścieżka dźwiękowa z „Thing” – wciąż zaskakują pomysłami i hipnotyzują barwami, mimo że filmy, do których były pisane, dzisiaj się już mocno zestarzały...

Jan Sanejko, kompozytor

*

Gdy dziś muzyka filmowa już niemal całkowicie stała się przemysłem, można oczywiście utyskiwać na czasy i obyczaje, ale warto też zwrócić się w stronę kina z czasów, kiedy jeszcze dźwięk był zespolony z obrazem, dyskretnie go podkreślając. Powiada się, że doskonała muzyka filmowa ma to do siebie, że jej nie słychać – tak stapia się z warstwą wizualną, że widz chłonie dzieło holistycznie – lecz jednocześnie bez niej film wyda się niekompletny. Muzyka Ennio Morriconego ma te przymioty, a dodatkowo przez to, że jest wyraźnie naznaczona idiomem twórcy, łączy dwie pozornie nieprzystawalne cechy: ma w sobie tyleż „drugoplanowej” dyskrecji, co i „pierwszoplanowego” blasku. Balansując między powściągliwością a wystawnością, zawsze bliżej jej do tej pierwszej. Morricone posiadł rzadki dziś dar tworzenia muzyki potrafiącej wzruszać odbiorcę. Wraz z Nino Rotą, a później już samotnie, dzierżył sztandar „włoskości”, równocześnie szorstkiej i chwytającej za serce. Jak bardzo żal, że seans w „Cinema Paradiso” definitywnie dobiegł końca!

Sławomir Zamuszko, kompozytor

*

Kiedy odchodzą Mistrzowie, ogarnia nas smutek. Ale nie mnie, choć szczerze współczuję Jego bliskim. Jednak to, co czuję, to wdzięczność za to, że w ogóle istniał ktoś tak niezwykły, jak Ennio Morricone. I że Jego muzyka z nami pozostanie. Przecież chyba nie mogło być lepiej!

Maja Baczyńska, redaktor naczelna „Presto Filmowego”

(wypowiedzi zebrała MB)

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.