Marek Wroniszewski: Dyrygent jest jak sprinter [wywiad]

14.06.2018
Marek Wroniszewski - próba

Wyobraź sobie, że od dziecka układasz życie według jakiegoś planu. Może swojego, może rodziców. Tak czy owak – lubisz to. Wszystko toczy się właściwym torem, odnosisz sukcesy. Aż przychodzi moment, gdzieś około 30-ki, gdy pytasz siebie: a może by tak rzucić to wszystko i spróbować czegoś innego, większego? Co do tej pory było poza zasięgiem, ale przecież wystarczy odrobina wysiłku…

Zaczynasz nowe życie zawodowe i nagle, zamiast siedzieć z kolegami w jednym rzędzie, stajesz przed nimi i czegoś od nich chcesz. To niełatwe, ale radzisz sobie. Zaczynasz wreszcie żyć po swojemu. Wolność, odwaga, naturalność – trzy słowa, który przychodzą mi na myśl, gdy wspominam moje pierwsze, bardzo krótkie spotkanie z Markiem Wroniszewskim.

10 czerwca 18 r. odbył się koncert z muzyką W.A. Mozarta. Poznaj artystę, który tego dnia prowadził Polską Orkiestrę Sinfonię Iuventus. Internet podaje tylko suche fakty związane z muzyczną edukacją Marka Wroniszewskiego: że ma 36 lat, że gdy miał ich siedem, rozpoczął naukę gry na fortepianie, potem na fagocie, aż w końcu – zafascynowała go dyrygentura. Współpracował z wieloma orkiestrami, zdobywał nagrody i wyróżnienia. I tyle. Postanowiłam więc nieco pogłębić u źródła swoją wiedzę o najlepszym polskim uczestniku ostatniej edycji konkursu dyrygentów im. G. Fitelberga.

KINGA A. WOJCIECHOWSKA: Dlaczego zaczął Pan dyrygować? Fagot, fortepian… te instrumenty Panu nie wystarczały? Musiał Pan sięgnąć po orkiestrę?

MAREK WRONISZEWSKI: Pracowałem w orkiestrze dobrych parę lat i w pewnym momencie chciałem sprawdzić, jak to jest z tej drugiej strony. Chciałem mieć wpływ na całość utworu, nie tylko dogadywać się z muzykiem obok. I spodobało mi się to, ale na początku miałem problemy natury psychologicznej.

Co to znaczy?

Z wieloma instytucjami współpracowałem jako muzyk orkiestrowy. To bardzo trudne, gdy ktoś z orkiestry wstaje i zaczyna dyrygować. Kolega, który siedzi w orkiestrze, nagle przechodzi do przodu i czegoś od nas chce. To było dla mnie wyzwanie, bo z natury jestem człowiekiem łagodnym i ugodowym. Staram się zainspirować zespół i dojść do czegoś wspólnie, by orkiestrze sprawiało to przyjemność i wynikało z ogólnej, wspólnej myśli. Staram się przekonać do interpretacji. Największą radość sprawia mi ten moment, gdy muzycy na koncercie jeszcze się uśmiechają, a nie myślą sobie: oj, już piątek, wreszcie koncert i on zaraz sobie pojedzie [śmiech]. To zależy od charakteru. Niektórzy lubią być władczy, a ja nie.

Bo podobno teraz w orkiestrze to by nie przeszło. Dyrygent-despota – to już przeszłość.

Dyrygent stał się częścią orkiestry. Claudio Abbado zawsze traktował orkiestrę jak zespół kameralny i starał się być członkiem orkiestry a nie przewodnikiem stada. Oczywiście, i to ma granice, bo ktoś w końcu musi podjąć decyzję, wziąć odpowiedzialność.

Nam się wydaje, że praca dyrygenta jest taka prosta. Dzieci na pytanie, na pytanie, na jakim instrumencie będą grać, mówią, że one – to będą dyrygować!

To tak zwane machanie – czyli taktowanie – najbardziej widoczne, to może z 20% pracy dyrygenta. 80% to są próby, przygotowanie orkiestry do występu – to jest najważniejsze. To, co widzi słuchacz, to efekt przynajmniej tygodniowej pracy. Manualna sprawa jest ważna, żeby zespół się nie gubił. Niektórzy mówią żartobliwie, że mam łatwą pracę, bo się ładnie ubiorę, wyjdę, stanę w centralnym miejscu estrady, pomacham i już. To stereotyp. To jakby powiedzieć, że sprinter pracuje tylko przez 10 sekund na bieżni. A to są lata przygotowań do jednego występu, który trwa 10 sekund albo nawet mniej. Muzyk tak samo – latami przygotowuje się do tego, żeby pokazać się na estradzie. Gdy ktoś tej pracy nie widzi, to jej do końca nie rozumie. W sporcie to jest bardziej widoczne. A muzyk do swego zawodu uczy się od siódmego roku życia. I na tym nie koniec, cały czas musi się uczyć. Jak aktor – ile czasu musi poświęcić na naukę tekstu, interpretację? A my przychodzimy na sztukę i zachwycamy się świetnie zagraną rolą!

Najlepszy polski uczestnik konkursu Fitelberga. Zważywszy renomę konkursu, to ważne wyróżnienie, tym bardziej, że podkreślone serią nagród pozaregulaminowych i nagrodą rzeczową. Czuje się Pan dobrym a nawet jednym z najlepszych polskich dyrygentów? Czy lepiej by było, żeby Pan tak o sobie nie myślał?

Tak naprawdę późno wziąłem się za dyrygowanie, zacząłem się tego uczyć po 30-ce. Konkurs mi trochę pomógł, bo w dzisiejszym świecie trzeba być osobą medialną, trzeba osiągnąć sukces medialny. Ja od konkursu nie czuję się lepszy. Jestem, jaki byłem, zmieniło się postrzeganie mnie przez innych. Najlepszym efektem mojej pracy jest to, że muzycy różnych orkiestr przychodzą po koncercie dziękują, mówią, że dobrze im się pracowało, czekają na następny koncert. To mi daje więcej wiary w siebie, niż konkurs, choć był ważny. Ale to nie był moment przełomowy pod względem wiary w umiejętności.

Ale jakiś przełom to jednak był?

Dyrygentów młodego pokolenia mamy bardzo wielu, i to bardzo dobrych. Ale w tym zawodzie, jak w każdym zresztą, trzeba mieć odrobinę szczęścia. Konkursy dyrygenckie są trudne, bo nie wiemy, co komisja ocenia. Więc jedni wolą przegrywać długie fragmenty i pokazywać warsztat manualny a inni pokazują pracę z orkiestrą, grzebią w szczegółach. Nie ma na konkursy recepty. Na pewno trzeba pozostawić wrażenie i efekt. Przez 20 minut.

Taki dyrygencki pitching.

Tak, bo trzeba w krótkim czasie zrobić coś efektywnego i jednocześnie efektownego. Trzeba sprawić, żeby orkiestra dobrze się spisała, a jednocześnie zrobić coś, żeby człowiek został zauważony. Ale to znów jest niebezpieczne, bo można przesadzić z efekciarstwem. Człowiek zapomina być sobą i zaczyna kombinować.

A Pan co zrobił?

Starałem się być sobą. Podczas konkursu jest silna presja, są kamery, jest mikrofon. Cokolwiek się powie – wszystko słychać. Do tego transmisja live w internecie, którą każdy może obejrzeć. Na szczęście udało mi się opanować stres, bo powiedziałem sobie, że ja tu po prostu wychodzę na próbę z orkiestrą. Starałem się wykorzystać czas, żeby coś z tą orkiestrą zrobić. Może właśnie tę naturalność komisja zauważyła i to im się spodobało?

Nie wie Pan? Nie rozmawiał Pan z jury po konkursie?

Oczywiście, rozmawiałem. I każdy z członków jury miał dla mnie uwagi.

To chyba dobrze?

To ludzie z taką renomą, że cały czas się można od nich uczyć. To zresztą najlepsza nauka: chodzenie na próby i podpatrywanie tych najlepszych, jak pracują, jak podchodzą do zespołu, jak potrafią go sobie zjednać. To jest to, czego się na co dzień, na studiach nie robi. My rozszyfrowujemy partytury, harmonie. Dlatego tak ważne jest, żeby czerpać od osób, które przez lata pracują z orkiestrami – być na próbach i obserwować. Jak mam okazję zobaczyć próbę, to idę.

No to kto jest najlepszy? Ma Pan swoich mistrzów? Poza Maestro Błaszczykiem, Pana szefem w POSI? Kogoś Pan szczególnie podziwia? Rodzińskiego, Klemperera, Beechama, Furtwanglera, a może – tak rocznicowo – Bernsteina?

Nie mam swojego ulubionego dyrygenta pod względem manualnym. Claudio Abbado jest ulubiony pod względem podejścia do orkiestry. Widać było, że jak wychodził przed orkiestrę, to była jego. On ich zarażał entuzjazmem, muzyką, oni dla niego zrobiliby wszystko z uśmiechem na twarzy. To dla mnie wzór.

No ale mówił Pan, że lubi podglądać dyrygentów przy pracy. To kogo na przykład?

Inaczej. Ja dopiero od sześciu lat się uczę. Dlatego ogromnie się cieszę, że pracuję w Iuventusie, bo nie ma tygodnia, żebym czegoś nie robił, są próby całościowe, są sekcyjne. Mam na co dzień kontakt z orkiestrą. A dodatkowo mam kontakt z doskonałymi solistami i dyrygentami. I rzeczywiście ich podglądam w pracy, mam też kontakt osobisty z nimi. To bardzo rozwija. Mogę z nimi rozmawiać i czerpać z ich doświadczenia. W tym roku byli Gabriel Chmura, Antoni Wit, będzie Andriej Boreyko, był Domarkas, oczywiście Mirosław Błaszczyk, którego mam na co dzień, ale i tak zawsze pojawia się coś nowego w jego pracy. Ja cały czas się tu rozwijam. Wszyscy na tym korzystamy, orkiestra, ja, to symbioza.

Lubią Pana?

Jestem tu od października, czyli niecały rok, ale mamy już swoje metody pracy, jest nić porozumienia. Słyszę to w rozmowach. Myślę, że praca ze mną sprawia im przyjemność.

Dyrygował Pan niedawno POSI, a w repertuarze mieliśmy utwory Mozarta, grane do kotleta. Cieszy się Pan, że muzyka poważna wyzwoliła się z tego dyktatu? Że nie trzeba jej grać cicho, żeby nie rozpraszała rozgadanych gości? Że dziś wymaga się od słuchaczy skupienia i szacunku? A może powinno być tak jak dawniej?

Muzyka przeszła ewolucję. Kiedyś muzyka Mozarta była tą jedyną. Teraz muzyka klasyczna wyalienowała się nie dlatego, że się zmieniła, ale dlatego, że rozwinął się rynek muzyki rozrywkowej. Podejście do muzyki się zmienia.

Może więc dobrze, że „klasyka” jest izolowana?

To u nas tak jest. Concertgebouw, Wiedeńczycy, Berlińczycy grają koncerty plenerowe, dla dużej widowni. Czy u nas znaleźlibyśmy taką widownię? Nie wiem…

Dlaczego nie? Koncerty muzyki filmowej, piękna wielka symfonika gromadzą 10 tysięcy ludzi.

Ale to nie to samo! Do muzyki klasycznej nie trzeba świateł ani dymów. Ona sama w sobie jest piękna. I nie trzeba jej podrasowywać. Koncerty muzyki filmowej są połączone z obrazem, z efektami. To inna jakość.

Rok temu Carmina Burana w budynku Focus w Warszawie przyciągnęła kilka tysięcy ludzi. Czysta muzyka, bez dymów i efektów, więc kto wie… A za nami koncert 10 czerwca. Który z trzech utworów najbardziej Pan lubi? Serenadę, Divertimento czy Symfonię Linzką?

To są zupełnie różne utwory. Serenada jest utworem kameralnym na oktet dęty. Chciałem, żeby muzycy ją zagrali, bo muzyka kameralna w ogóle grana jest rzadko a to rozwijające dla muzyków. Divertimento już jest na większy skład a menuetach poszczególne grupy grają niby osobno, ale z drugiej strony się uzupełniają. To bardzo ciekawy utwór rozwijający dla muzyków orkiestry.

Natomiast najbardziej znanym jest Symfonia, którą przygotowywałem zresztą na konkurs Fitelberga. Znam ją na pamięć, z każdej strony, długo ją studiowałem i grałem z różnymi orkiestrami.

Nie znużyła już Pana?

Nie, bo za każdym razem to dzieło pozwala się na nowo odkrywać. Każdy zespół ma swoją specyfikę, gra inaczej. Ja lubię na początku zagrać całą część, od początku do końca i zobaczyć, co zespół mi zaproponuje. A potem dopiero koryguję. I to symfonia sprawia mi najwięcej frajdy.

Frajdy? To brzmi jak temat naszego ostatniego numeru: Zabawa.

Bo to jest trochę zabawa utworem, nawet w trakcie koncertu coś jeszcze przychodzi do głowy, co zmienić, co jeszcze zastosować. I właśnie symfonia najwięcej ode mnie wymaga pracy, w pozostałych utworach tego koncertu tylko coś podpowiadam muzykom.

Koncert wypadł bardzo dobrze. Choć słychać, że to młodzi muzycy, to przyznam się Panu, że lubię koncerty Sinfonii Iuventus.

Bo ta instytucja jest mądrze zarządzana, wszystkie ruchy są przemyślane, zapraszamy świetnych solistów, mamy kontakt z dobrymi dyrygentami. A jak muzyk ma wsparcie na górze, jak się o niego dba, o poziom artystyczny, o nowe instrumenty, organizuje kursy mistrzowskie, to inaczej się gra.

Brzmi jak praca marzeń.

Gdy do Polski przyjeżdża wybitny profesor i muzycy mówią, że chcą się u niego doskonalić, to nie ma problemu, szefowa zrobi wszystko, żeby zapewnić im dodatkowe zajęcia. A idzie jeszcze dalej. Do tego stopnia, że niedawno mieliśmy zajęcia z fizjoterapii. Nasz zawód jest trudny, wyczerpujący. Szybko pojawiają się problemy zdrowotne. A na zajęciach specjalistka dopasowała ćwiczenia do każdej grupy muzyków tak, żeby mogli je potem sami wykonywać w domu i dbać o kondycję.

Wróćmy do tematu. Poproszę o trzy słowa, które najlepiej charakteryzują koncert Mozartowski. Z uzasadnieniem.

Tylko trzy słowa? Hm… Radość. Młodość. Elegancja. To jest Mozart. Nawet w utworach, które są w molowych tonacjach, których zresztą rzadko używał, zawsze starał się gdzieś to słoneczko zza chmur widzieć, i to słychać w jego muzyce. Te utwory są w C-dur, D-dur, serenada w c-moll, ale i tak jest w niej dużo radości, bo Mozart w finale zmienia tryb z moll na dur. Młodość, bo my jesteśmy młodzi, jest w nas entuzjazm, siła. I elegancja, bo Mozart lubi być elegancki, dopieszczony, wyważony.

A ma Pan taki utwór, który bardzo chciałby zagrać z orkiestrą?

Nie mam utworów ulubionych, ale mam takie, na które jeszcze nie jestem gotowy. Mam wielki szacunek dla muzyki Brahmsa. Pewnie, że byłbym w stanie zamachać, ale czy umiałbym w odpowiedni sposób podejść do jego utworów? Myślę, że jestem trochę za młody. I nie chodzi o dyrygowanie, ale o mentalność, pewne rzeczy trzeba w życiu przejść, żeby się zabierać za te czy inne utwory. Bardzo długo zastanawiałem się nad programem tego koncertu.

Dlaczego?

Bo Mozart też jest trudny. Bo do niego też trzeba mieć w sobie dojrzałość. Jak przygotować cały koncert mozartowski tak, żeby nie zanudzić, ani nie przerysować kompozytora? To trudne. Ale praca nad muzyką takiego kompozytora nie jest marzeniem, ale dążeniem. I to jest Brahms. Teraz bym go nie wziął do ręki, żeby nie zepsuć.

Wydaje mi się, że jednak jest Pan dojrzały, skoro wie Pan o tym.

To nie dojrzałość. To świadomość. Jeśli mogę, to się wycofuję. Nie jestem tchórzem, nie boję się wyzwań, ale mam szacunek do pewnych rzeczy, osób, do muzyki.

A ma orkiestrę, z którą chciałby Pan zagrać? Cokolwiek?

Oj, znów pytanie z serii „ulubione”… Wiadomo, topowe orkiestry. Człowiek jest ciekawy, jak się pracuje z taką orkiestrą. Można jednym tchem wymieniać – Concertgebouw, Wiedeńczycy, Berlińczycy, Chicago, Boston… To ciekawość bardziej niż marzenie. Ale czy będzie mi dane? Nie wiem. Na pewno bardzo bym chciał. I nie mam swojej ulubionej. Albo – na razie – Sinfonia Iuventus. Bardzo ich lubię, trochę się tu odmładzam. Uwielbiam pracować z młodzieżą, mają niesamowity zapał, kreatywność i radość z tego, co robią.

I tak życzę spełnienia wszystkich marzeń, muzycznych i tych pozamuzycznych, bo przecież muzyk i takie miewa, prawda?

Tak! Teraz jestem osobą bardzo zapracowaną. Ale jestem też mężem ojcem, mam dwie córeczki. A z racji tego, że obrałem taką a nie inną drogę zawodową, to na razie w domu jestem gościem. Więc mam takie przyziemne marzenie, żeby mieć więcej czasu dla rodziny. Bo z jednej strony mam świadomość, że trzeba się rozwijać, działać, a z drugiej – lubię mieć ciszę, święty spokój, wyłączyć wszystkie telefony, fejsbuki i być tylko z rodziną. To cenna rzecz, ale docenia się ją, gdy ma się jej mało.

Tymczasem pracuje Pan po to, żeby inni mogli sobie odpocząć.

Tak. I wiem, jak bardzo trzeba się czasem zmobilizować, żeby widzowi, słuchaczowi zapewnić przyjemność. Ma pani rację, ludzie przychodzą na koncert odpocząć. Nie po to, żeby zobaczyć grupę sfrustrowanych muzyków na estradzie i dyrygenta, którego boli głowa [śmiech] Czasem trzeba pokonać siebie i zagrać najlepiej, jak się umie.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.