Japońska prostota, brazylijski temperament [„Madama Butterfly” w Operze Bałtyckiej]
„Madama Butterfly” G. Pucciniego w Operze Bałtyckiej 11 czerwca. Nie pierwszy raz oglądam, ale tym razem naszła mnie refleksja, że temat opery jest może nie tyle aktualny, ile ponadczasowy. Oto amerykański kapitan obiecuje małżeństwo biednej japońskiej gejszy dla doraźnych egoistycznych korzyści (dość powiedzieć, że po wszystkim zostawia ją w ciąży, nieświadomą, że on do niej już nie wróci). Jaki to prosty scenariusz dziś, w czasach wszechogarniającej technologii, która pozwala nam tworzyć sobie dowolne tożsamości, obiecywać, znikać bez słowa, gdy osiągniemy założony, a niezbyt wyszukany cel. Pinkerton pewnie nie należy do pierwszych mężczyzn stosujących ghosting – znikają bez słowa, aby uniknąć konfrontacji z porzucaną partnerką. Można by się więc pokusić o różne nadinterperetacje opery Pucciniego. Na szczęście w Gdańsku nic takiego się nie dzieje i możemy sobie odczytywać treści „Madamy”, jak nam się podoba.
Romuald Wilcza-Pokojski, reżyser spektaklu, a na co dzień także dyrektor Opery Bałtyckiej, odczytuje „Madamę Butterfly” wprost, bez udziwnień, nadprogramowych treści. Ani jej nie uwspółcześnia, ani nie cofa się w czasie. Osadza całość jedynie geograficznie. Na scenie równowaga – przepiękne kostiumy z autorskimi printami projektantki Hanny Wójcikowskiej-Szymczak (jak z obrazów Gustawa Klimta – najbardziej spektakularnie zaprezentowane w scenie zbiorowej, gdzie chórzystki ubrane we wzorzyste kimona, z kolorowymi parasolkami, zapierają dech – wokalnie i wizualnie) wybijają się na tle stonowanej scenografii, która ma symbolizować tradycyjny prosty, skromny japoński dom, ze ścianami z papieru washi, z matami tatami na podłogach; dom, w którym znajdują się tylko najpotrzebniejsze sprzęty. To zresztą dobrze oddaje klimat kraju, w którym toczy się akcja.
W tę prostotę sceny wpisują się śpiewacy. Ich gesty są jednoznaczne i precyzyjne jak ruchy karate. Wzmacnia to siłę emocji, które tkwią w tej operze, w smutnej, tragicznej historii. Przekonująco wypadła Izabela Matuła jako Cio-Cio-San, według pomysłu librecistów Luigiego Illiki i Giuseppe Giacosy, piętnastoletnia dziewczyna, której w roli Pinkertona towarzyszył Paweł Skałuba, w libretcie postać nie do końca jednoznaczna, też równie tragiczna jak panna Butterfly. Świetna była Karolina Sikora jako Suzuki, a Szymon Kobyliński w roli Wuja Bonzo, choć na scenie krótko, pozostawił wrażenie, którego się nie zapomina. Zresztą wszystkie role były wyrównane. W pierwszym składzie zobaczyliśmy jeszcze Leszka Skrlę jako Sharplessa, Iwonę Wall jako Kate Pinkerton, Mateusza Zajdela jako Goro, Witalija Wydrę jako Księcia Yamadori i Jana Żądłę w roli Komisarza. Reżyser powiedział mi później, że świetnie się z nimi pracowało. Z drugim składem także. Bo całą obsadę zdublowano i izolowano od siebie, aby zminimalizować ryzyko odwołania premiery ze względu na COVID wśród artystów.
Istotną przestrzenią opery jest muzyka. W przypadku „Madamy Butterfly” istotną szalenie, bo to opera werystyczna, gdzie warstwa dźwiękowa oddaje wszelkie nastroje bohaterów, wszystkie ich emocje, nadzieje, obawy, przewidywania. Jak powiedział dyrygent i dyrektor muzyczny José Maria Florêncio – choćby na scenie nie wypowiedziano ani jednego słowa, słuchacz ma dzięki muzyce zrozumieć wszystko. Orkiestra grała więc tak, jakby każdy z muzyków osobiście przeżył każdą emocję zapisaną w partyturze przez Pucciniego i wydobytą dzięki kunsztowi dyrygenckiemu Florência. Hymn amerykański (kapitan Pinkerton i tęsknota Cio-Cio-San za życiem w świecie, w którym szanuje się kobiety) brzmiał naprawdę dumnie, a autentyczne japońskie motywy muzyczne inspirowane piosenkami dla dzieci (młoda gejsza to jeszcze dziewczynka) były wdzięczne, liryczne i przenosiły całe spektrum emocji głównej bohaterki.