Beethovenowski masaż wibracyjny
Rzuciłem okiem na program. Miał być „Sen nocy letniej”, „Don Juan”, „Morze” i „Piąta symfonia”. Nie mogłem nie uśmiechnąć się, myśląc o Maestro. Jeszcze raz stary lis ułożył program koncertu z tą ubliżającą arbitralnością estetyczną, która pokrywa psychologicznego nosa, rys wspólny reżyserom music-hallów, wirtuozom fortepianu i menażerom walk francuskich. Tylko ja, tak nieludzko roztargniony, mogłem nabrać się na koncert, gdzie po Straussie następuje Debussy, a na dokładkę Beethoven, wbrew wszystkim przykazaniom boskim i ludzkim. Ale Maestro znał swoją publiczność, układał programy koncertów dla bywalców teatru „Corona”, czyli ludzi spokojnych i życzliwie usposobionych, wolących złe, ale znane, od dobrego, które dopiero trzeba by poznać, wymagających przede wszystkim głębokiego szacunku dla swego spokoju i trawienia. Już Mendelssohn dobrze ich nastroił, no a potem szczodry i gładki Don Juan z całymi partiami, które potrafią zagwizdać. Debussy sprawi, że poczują się artystami, bo nie każdemu dane jest pojmować tę muzykę, po czym danie główne – wielki beethovenowski masaż wibracyjny, oto przeznaczenie puka do drzwi. V jak Victory, genialny głuszec, no i kłusa do domu, bo jutro w biurze cholernie dużo roboty.
/Julio Cortázar, Menady, tł. Zofia Chądzyńska/