Żyjąc, ucząc na rauszu
„Na rauszu” to duński dramat, który w swoim przekazie nie jest odkrywczy, jednak porusza kwestie szalenie istotne i niezmiennie aktualne. Oto grupa nauczycieli rozpoczyna alkoholowy eksperyment, testując teorię norweskiego psychiatry Finna Skårderuda (zarazem konsultanta filmu), według której człowiek rodzi się ze zbyt małą ilością alkoholu we krwi.
Wszystko po to, aby w życiu codziennym mieć więcej fantazji, młodzieńczej przebojowości, śmiałości i odwagi. Z perspektywy czysto pedagogicznej budzi to wątpliwości – ale może czasem cel uświęca środki? Z początku minimalne dawki alkoholu paradoksalnie pomagają naszym bohaterom być lepszymi pedagogami – nagle z łatwością nawiązują relacje z uczniami, wyróżniają się łatwością przekazywania im wiedzy, i to w atrakcyjnej formie, swoboda, luz i wyrozumiałość pomagają im pozyskać sympatię młodych. Zaczyna się im także układać życie rodzinne – to, co wcześniej denerwowało, przestaje być takie istotne, a kłopoty małżeńskie rozpuszczają się po kieliszku wina, nawet samotność po paru łykach wódki nie jest już tak uciążliwa. Oczywiście do czasu.
Thomas Vinterberg („Komuna”, „Polowanie”) po raz kolejny z zaciekawieniem przygląda się małej społeczności. Opowiada o swoich bohaterach czule, przekonująco, ale i niczego przed widzem nie tając. I choć pewnych niedopowiedzeń nie unikniemy, obserwując losy czterech bohaterów naraz, to jednocześnie sporo się domyślamy w toku opowieści, łącząc ze sobą poszczególne wymiany zdań i zdarzenia. Wielu odbiorcom pewne sceny mogą się też wydać znajome z autopsji – w końcu w wielu środowiskach istnieje problem alkoholowy, w filmie Vinterberga proces narastającego uzależnienia zostaje precyzyjnie odtworzony, także dzięki doskonałej pracy kamery (Sturla Brandth Grøvlen).
„W Danii bardzo dużo mówi się o zdrowiu, stylu życiu cywilizowanego, pełnego ogłady człowieka, wypracowywaniu dobrych codziennych zwyczajów” – komentował reżyser, a odbierając Oscara dla najlepszego filmu międzynarodowego, powiedział: „Tę chwilę wyobrażałem sobie, odkąd skończyłem pięć lat. A teraz to dzieje się naprawdę. To film o odpuszczeniu kontroli nad życiem, ja straciłem kontrolę nad swoim”. Swoją produkcję zadedykował 19-letniej córce, która miała zagrać w „Na rauszu”, ale tragicznie zginęła w wypadku tuż po rozpoczęciu prac nad nim.
To, co jest mocną stroną „Na rauszu”, to szczególny klimat – skandynawskie miasteczka ogląda się na ekranie zupełnie inaczej niż wielkie, amerykańskie metropolie czy niejednokrotnie oddalone od natury polskie miasta. Tutaj życie wydaje się nad wyraz dobre, spokojne, stwarzające możliwość przyjrzenia się mu w detalach. Co prawda, smutek miesza się z radością, a problemy bohaterów pozostają uniwersalne, ale jest jakby więcej spokoju zarówno w nich, jak i w nas, widzach, dzięki czemu możemy pochylić się nad tym, co najistotniejsze. Bo ostatecznie Martin (historyk), Tommy (wuefista), Nikolaj (nauczyciel psychologii) i Peter (nauczyciel muzyki) sięgają po alkohol, aby wyciszyć tęsknotę za ciepłem domowego ogniska i za bliskością, która pozwala odmienić codzienną rutynę. A ponieważ to kolejny taki film w tegorocznym zestawieniu, skłania do refleksji, jak wielu twórców o dbanie o tę potrzebę rodzinnych i społecznych więzi woła, prosi… W trakcie pandemii o relacjach takich, jak chociażby te na ekranie, pozostaje czasem tylko pomarzyć.
„Moim zdaniem jest to film o głębokim kryzysie męskości, który prowadzi do kryzysu egzystencjalnego. Męskości, której jedna forma już umarła, a nowa się jeszcze nie narodziła i bohaterowie zataczają się jak istoty pozbawione równowagi” – powiedział o filmie pisarz i publicysta Szczepan Twardoch. Jednak moim zdaniem kryzys może kiedyś dotknąć nas wszystkich.
{MB}