Współtańczące w imię sprawy [rozmowa z Anną Juniewicz]
Anna Juniewicz to performerka, tancerka butoh, zarazem od lat związana ze Szkołą Tańca z Wachlarzami Bojowymi, a do tego psycholożka społeczna o zacięciu aktywistycznym. W rozmowie z Mają Baczyńską opowiada o tym, jak manifestuje się swoje przekonania poprzez ruch, oraz dlaczego ona, jako artystka i kobieta, protestuje.
Siła kobiety. Czym jest dla Ciebie?
Sama siła ma dla mnie milion odcieni, to jest zawsze interakcja pomiędzy daną sytuacją a konkretną kobietą, jej osobowością i historią. Może na tym właśnie polega siła kobiet, że wymyka się definicjom, a na próby zamknięcia jej w stereotypie tylko się pobłażliwie „uśmiecha”?
A jak ta siła może się wyrażać poprzez ruch, pracę z ciałem, taniec? Czy moment tańczenia przed ludźmi nie jest chwilą konfrontacji z własnymi słabościami w przypadku niektórych osób?
Odniosę się do dwóch przykładów, bo zdarzyło mi się protestować tanecznie na dwa sposoby: robiąc performance'y butoh oraz tańcząc z wachlarzami bojowymi. Na podstawie relacji świadków wiem, że protesty butoh, poruszające, niepokojące, skłaniały do refleksji. Nie oferowały też jednoznacznej narracji, co było widać w interpretacjach osób, które dzieliły się wrażeniami po ich obejrzeniu – potrafiły być skrajnie różne i wzajemnie sprzeczne. I to było fantastyczne, bo właśnie taki niejednoznaczny jest ten taniec. W butoh niezwykle silne mogą być doświadczenie i obserwacja pozornego bezruchu; energia kumuluje się do poziomu trudnego do zniesienia, ale potrafi wybuchnąć z ogromną siłą. Jednak podczas tego typu występów publiczność jedynie obserwuje i kontempluje performance. Wachlarze mają dla mnie natomiast inną jakość – mogą, oczywiście, kogoś poruszyć i zahipnotyzować, tu również pewną rolę odgrywają skupienie i bezruch, ale ich element dźwiękowy bezpośrednio oddziałuje na nasze ciało, także jeśli jesteśmy tylko jego odbiorcą.
Czy to może być jakaś forma manifestacji siły?
Tak, ale oprócz tego, że wachlarze bojowe w tańcu czerpią z istotnych figur kobiecych (jak np. wojowniczki), wprowadzają też poczucie wspólnoty, współuczestnictwa, wzmacniają i ośmielają. Przejście z performance'u w uliczny protest jest tu w zasadzie bezszwowe. Ze względu na dźwięk i rytm, którym można wspierać skandowanie tłumu, często żartuję, że wachlarz pozwala mi uczestniczyć aktywnie w proteście nawet wtedy, gdy głos odmawia mi posłuszeństwa. Jest w tym jednak coś więcej – wachlarz i ruch ciała mogą w zależności od intencji wzmacniać gniew lub lekkość i żartobliwość protestów, i to pozornie tym samym gestem-dźwiękiem (które, oprócz błyskotliwości, również uważam za element kobiecej siły na demonstracjach). Do tego ruch wykonany wachlarzem pomaga nadawać strukturę, synchronizować działanie i daje poczucie, że razem możemy przenosić góry.
Czy jest w tym miejsce na słabość?
Myślę, że każda minuta jest świetną okazją do konfrontacji z własnymi słabościami, występ również. Słabość bywa piękna i nie jest czymś, czego trzeba się wstydzić lub obawiać; na pewnym poziomie wszystkie i wszyscy jesteśmy całkowicie bezbronni. I jak już to poczujemy, to możemy w spokoju brać się do roboty, bo świat jest w gruncie rzeczy mało zainteresowany naszymi słabościami. Z mojej perspektywy w performance'ie ważniejsze jest to, co i w jaki sposób mam do przekazania oraz to, jak bardzo jestem ze współtańczącymi i publicznością – szczególnie wtedy, gdy taniec ma w sobie element aktywizmu, jak w przypadku protestów i manifestów artystycznych.
Ostatnio w Polsce sporo mówimy o wolności obywatelskiej. Kobiety przez całe wieki o tę wolność musiały prosić, walczyć, wbrew pozorom równouprawnienie kobiet nastąpiło dość późno i nie wszędzie. Czy dziś w Waszej opinii o tej wolności wciąż należy mówić? Co może jej zagrażać?
Myślę, że sam fakt, że padło tu pytanie, w którym równouprawnienie kobiet jest poprzedzone sformułowaniem „wbrew pozorom”, świadczy o tym, jak wiele mamy jeszcze do zrobienia. O wolności zawsze warto rozmawiać, jeśli natomiast nie będziemy odnosili jej do konkretnych grup społecznych lub jednostek, to z dużym prawdopodobieństwem będziemy rozmawiali wyłącznie o wolności „modelowego człowieka”, który w naszej kulturze jest białym i heteroseksualnym mężczyzną. I co gorsza, nawet tego nie zauważymy. Tu małe wyjaśnienie. Od lat zajmuję się tematem stereotypów płci oraz wszystkich tarapatów, w które nas wpakowały i nadal pakują. Sama, pomimo znajomości tematu, co chwilę odkrywam jakiś obszar czy skandaliczne zjawisko, których dotychczas nie kwestionowałam, które były dla mnie przezroczyste i przyjmowałam je za oczywistość. Tak działa patriarchalna kultura – jest domyślną, niekwestionowaną opcją, jesteśmy nią tak przesiąknięci i przesiąknięte, że nie przychodzi nam do głowy, że coś jest nie tak. Kiedy jednak spojrzymy na świat z dowolnej perspektywy feministycznej, to seksizmu (zarówno wrogiego, jak i tzw. dobrotliwego) nie da się „odzobaczyć”.
W czym ta perspektywa może być pomocna?
Ta perspektywa pomaga mi być lepszą sojuszniczką osób z marginalizowanych grup, czyli wszędzie tam, gdzie sama jestem uprzywilejowana. Tu też ciągle się uczę – milczenia, słuchania, nienarzucania swojej wizji, nieużywania krzywdzącego języka. Pytania i mówienia „przepraszam”, gdy orientuję się, że mogłam kogoś nieświadomie urazić. Wolność nie jest równo dystrybuowana, bez względu na to, jak bardzo przekonywano by nas, że każdy jest kowalem swojego losu (co zresztą bynajmniej nie oznacza równości szans, prawda?). I trudno mi się pogodzić z tym, że wiele osób nie podejmuje wysiłku wyjścia poza własną perspektywę, rzucenia sobie samemu intelektualnego wyzwania i zakwestionowania własnych przekonań. Brakuje nam dobrej edukacji równościowej, jako społeczeństwo nie jesteśmy świadomi działania mechanizmów stereotypów i uprzedzeń w nas samych. Choć te mechanizmy są znane od wielu dekad, a wiedza jest łatwo dostępna... Jednocześnie część kobiet (w większym stopniu) i mężczyzn (w mniejszym) odrobiła równościowe lekcje, dokształca się w tym zakresie i nie kupuje już pewnych narracji ani zagrań. I kiedy kobiety wymówiły posłuszeństwo i wypowiedziały wojnę anachronicznej patriarchalnej kulturze, spora część mężczyzn jeszcze nie widzi, że odjechał im peron. Panowie (i niektóre panie), którzy tak wygodnie rozsiedli się w swoich przywilejach, że nie dostrzegają, że rzeczywistość kobiet wygląda zupełnie inaczej niż ich, są bardzo zdziwieni, gdy mianowanie się samozwańczym sojusznikiem i jednoczesne pouczanie kobiet jest kwitowane krótkim: „dziaders”. Oburzają się, gdy na próby dyscyplinowania słyszą zdecydowane „wyjdź stąd”, bo przecież chcieli dobrze. A my jesteśmy zmęczone tym, że osoby, które mogłyby się zająć prawdziwą zmianą społeczną, w nieskończoność muszą odpowiadać na te same pytania lub słyszą: „przesadzasz”. Nie przesadzamy i nie przestaniemy. I żebyśmy wreszcie wspólnie ruszyli w dobrym kierunku, fundujemy maruderom kilka darmowych lekcji z równości. A ja czuję, choć uczestniczki i uczestnicy protestów zwracają się do mnie per „pani”, że wreszcie mam rewolucję, do której mogę tańczyć, w myśl słów Emmy Goldman: „If I can't dance to it, it's not my revolution”.