Wojna z perspektywy księdza
„Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” to film, na który spora część społeczeństwa z pewnością niecierpliwie czekała. Jego premiera została zaplanowana w dniu beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego i matki Elżbiety Róży Czackiej.
Obydwoje byli związani z ośrodkiem dla ociemniałych i niewidomych w Laskach pod Warszawą, przyszły prymas ponadto był kapelanem polskich żołnierzy, wraz z matką Czacką ukrywał w szpitalu rannych powstańców warszawskich w 1944 r. To właśnie na tym okresie skupia się Tadeusz Syka w swoim pełnym metrażu. I pomysł ten jest dość ciekawy – akcja koncentruje się wokół wojennych przeżyć Wyszyńskiego i jego otoczenia, to lekcja historii opowiadana z perspektywy księdza i jego duchowych dylematów. W rolę Wyszyńskiego wcielił się bardzo tu pasujący i naturalny w swojej grze Ksawery Szlenkier, który świetnie wypadł szczególnie w scenie, w której bohater chodzi wśród trupów cywilów, sam cudem ocalały, i zwierza się z wyrzutem Bogu, że nie umie kochać swoich nieprzyjaciół – w toku całego filmu właśnie tego się uczy, miłosierdzia wręcz ponadludzkiego, a w finale, jako znak na drodze ku przemianie, otrzymuje nadpalony fragment Ewangelii przyniesiony wraz z wiatrem znad ruin płonącej Warszawy: „Miłuj swoich nieprzyjaciół”.
W fabule Tadeusza Syki jest sporo dobrego. Niezłe sceny żołnierskie – nie tylko udane rekonstrukcje, lecz także wreszcie (na tle polskiego kina o tej tematyce) przekonujące postacie, dające jakiś wiarygodny pogląd na temat młodzieży tamtych czasów. Poza odtwórcą roli głównej bardzo dobrze spisuje się też Małgorzata Kożuchowska w roli matki Czackiej (zresztą po jej roli przeoryszy w „Matce Joannie od Aniołów” w Teatrze Narodowym nie było żadnej wątpliwości, że jest doskonałym wyborem obsadowym i w „Wyszyńskim...”). Autentyczni w swojej grze są też Niemcy. Uwagę zwraca także piękna muzyka Atanasa Valkova, niedawnego laureata Festiwalu Muzyki Filmowej za ścieżkę do serialu „Król”, choć nie zawsze przekonywało mnie to, w jaki sposób została użyta w ostatecznym montażu filmu. Niemniej fabuła wciąga i całość ogląda się z zainteresowaniem.
Nie zmienia to jednak faktu, że widoczna jest u twórców pewna nieudolność w spójnej dramaturgicznie narracji, i to mimo opieki artystycznej Krzysztofa Zanussiego nad projektem – i tak wszystkie fragmenty, w których odczytywane są pamiętniki Wyszyńskiego, wypadają wyjątkowo drętwo i jednorodnie w obrazie, jakby zabrakło tu przekonujących pomysłów na łączniki pomiędzy scenami akcji. A przecież nie od dziś wiemy, że głos z offu ma się uzupełniać z warstwą wizualną w filmie, a nie stanowić sztukę dla sztuki. Szkoda, bo potencjał twórców i emocjonalnej esencji opowieści był spory. Przecież w czasie wojny o wypełnione kontemplacyjnym spokojem chwile nie było dla kardynała Stefana Wyszyńskiego i innych księży, w tym kapelanów Powstania Warszawskiego, łatwo. Wydaje się, że lepiej by było dla filmu, gdyby słowa i myśli wypowiadane w tle wynikały bezpośrednio z akcji. Ponieważ tak nie jest, to konsekwencją takiego układu scenariusza jest ograniczenie aktorom przestrzeni do zbudowania kreacyjnych ról i pokazania pełniejszej, bardziej skomplikowanej postaci głównych bohaterów i świata przesyconego grozą wojny, w którym znajdował się wówczas prymas Wyszyński. Momentami wydaje się, że świat Wyszyńskiego w filmie ma charakter zacisza na tyłach piekła, jakim stał się ówczesny świat,w którym tylko od czasu do czasu zdarzają się incydenty wojenne.
Niestety osłabia to także główny przekaz filmu; w finale opowieści pojawiają się dość propagadowe w ogólnym wydźwięku plansze na temat pojednania polsko-niemieckiego. Tymczasem sam cytat z Biblii znaleziony przez Wyszyńskiego, późniejszego Prymasa Tysiąclecia, byłby tu wystarczająco wymowny. Ostatecznie wszystko, co podaje się jako bezdyskusyjne hasło, u intelektualnego widza może budzić opór i wątpliwość. Widzowie lubią myśleć samodzielnie, nawet w kwestiach wiary i przebaczenia. A może nawet zwłaszcza w tych kwestiach, bo tylko wtedy mogą dokonywać wyboru z serca.
(MB, BLB)