Wieczór po polsku
„Dlaczego to jest arcydzieło? Bo jest emanacją piękna. A piękno bywa nie tylko "hybrydowe", ale i bolesne. (…)„- w ten sposób zmarły w tym roku muzykolog Andrzej Chłopecki określił III Symfonię Witolda Lutosławskiego. Te słowa znakomicie określają charakter koncertu poświęconego muzyce polskiej XX wieku.
Jerzy Maksymiuk grający mimochodem na fortepianie w przerwach występu, to widok bezcenny. Równie bezcennym było obserwowanie go podczas dyrygowania Sinfonią Varsovią w Studiu koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Zwiewność tych przygrywek zdawała się być ciszą przed burzą, jaka nastąpiła podczas właściwej części koncertu.
Kameralnie i figlarnie
Pierwszą część wieczoru otworzył jeden z najbardziej znanych utworów Michała Spisaka - Concerto Giocoso („figlarnie”) na orkiestrę kameralną, za który w 1957 roku otrzymał on Premier Grand Prix na Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim im. Królowej Elżbiety w Brukseli. Utwór stanowiłby dobre tło podczas czytania intrygującej lektury, pełno w nim niewyjaśnionych pytań i zadumy.
Następnie zabrzmiała Partita na skrzypce i orkiestrę smyczkową Witolda Lutosławskiego. W rolę solistki wcieliła się młoda i nieprzyzwoicie zdolna Maria Machowska (na co dzień koncertmistrzyni Sinfonii Varsovii). Skrzypaczka pokazała, że ma w sobie tę energię, która powoduje, że w ślad za jej jednym pociągnięciem smyczka rusza cała lawina innych instrumentalistów, przejmując bezbłędnie pałeczkę.
Upór to podstawa
Sinfonia Varsovia pod batutą Maksymiuka wykonała również Koncert na klawesyn i orkiestrę smyczkową op. 40 Henryka Mikołaja Góreckiego. W rolę główną wcieliła się klawesynistka Elżbieta Chojnacka, której kompozytor dedykował utwór. Publiczność z uznaniem odebrała niezłomność i temperament klawesynistki, toteż karkołomne, drugie ogniwo koncertu – Vivace musiało wybrzmieć dwa razy, nim solistka na dobre zeszła ze sceny.
Analogia i zaduma
Po przerwie wybrzmiała III Symfonia Witolda Lutosławskiego. Utwór wielokrotnie porównywany był do V Symfonii Ludwiga van Beethovena, zapewne za sprawą charakterystycznego czterokrotnego powtórzenia tego samego dźwięku na początku i końcu utworu, przypominającego motyw rozpoczynający „piątą” Beethovena. I tym razem nie obeszło się bez bisu. Dyrygent w sekundę wskazał miejsce, od którego miano dokończyć powtórzony odcinek, szepcąc muzykom: „Takt 73, takt 73…”. Symfonia Lutosławskiego, mimo, że piękna, nacechowana jest bólem, wprowadza w stan skupienia, które nie kończy się wraz z burzą oklasków, ale wychodzi z nami poza mury sali koncertowej. Tak było i tym razem.
Magdalena Kajszczak