Thriller na scenie
To koniec. Wakacje się skończyły. Sezon ogórkowy minął. Do roboty!
Do murów teatrów wracają próby, a w szczególności do teatrów operowych i filharmonii. I tak właśnie 21 września Opera Śląska zainaugurowała nowy sezon artystyczny operą Gaetano Donizettiego – „Maria Stuarda”.
fot. Mariusz PolakNie pomyli się ten, kto kojarzy ową postać z historią Anglii. Rzeczywiście, mimo że to opera na wskroś włoska, to jednak sięga po tematykę brytyjską, choć traktuje ją dość swobodnie. Trzonem opery jest konflikt dwóch kuzynek: Królowej Elżbiety I i Marii Stuart. Maria, osadzona przez królową w twierdzy Fotheringay, prosi ją o spotkanie. Za namową przyjaciół chce prosić królową o łaskę i uwolnienie. Elżbieta jest niechętna. Czuje, że to Marię kocha lud ale także osoby, które chciałaby „zatrzymać dla siebie”. Jednak wyraża zgodę na spotkanie podczas polowania w okolicach zamku, który stał się siedzibą więźniarki. Podczas rozmowy kuzynek dochodzi do ostrej wymiany zdań, każda z nich dumna i wyniosła nie szczędzi drugiej przykrych słów. Jednak królową jest Elżbieta i to ona ma władzę skazać Marię na śmierć. Targana wieloma wątpliwościami, namówiona jednak przez swoich popleczników podpisuje wyrok skazujący, który niechybnie zostaje wykonany.
Tak pokrótce przedstawia się treść opery, a opisuję ją dlatego, ponieważ wartym zauważenia jest fakt iż „ Maria Stuarda” do 29 stycznia 2011 roku, gdy miała polską prapremierę w Poznaniu, 15 października 2011 roku gdy wystawiono ją w Teatrze Wielkim w Łodzi i wreszcie 17 grudnia 2011 roku, kiedy to miała premierę na scenie Opery Śląskiej, nie była nigdy w Polsce wystawiana. Dziwi to bardzo, ponieważ wsłuchując się w piękną muzykę Donizettiego, aż trudno uwierzyć, że nikt nie sięgnął po nią w naszym kraju wcześniej. A nie jest to opera zapomniana. Na deskach scen całego świata grywa się ją i to z niemałymi sukcesami. Wystarczy wspomnieć, że wspaniałe partie w tej operze kreowały tak wybitne śpiewaczki jak Maria Malibran – dla której partia Marii została napisana, Agnes Baltza, Montserat Caballe – znana miłośnikom muzyki rockowej z duetów z Freddiem Mercurym, Editha Gruberowa, Joan Sutherland czy Stefania Toczyska w roli Elżbiety. Opera bardzo to melodyjna i śpiewna, przepojona duetami i tercetami, pięknymi chórami. Nie można się na niej nudzić. Nie dość że akcja opery przypomina niezły thriller i w sumie do końca nie wiadomo, jakie kroki poczyni królowa, to jeszcze muzyka nie ma nic męczącego w sobie. Scena za sceną budzi coraz większe napięcie aż do kulminacji w ostatnim momencie, gdy dumna z podniesioną głową Maria wkracza na szafot.
fot. Mariusz PolakWarte uwagi w tej produkcji są przynajmniej trzy rzeczy, choć ja wbrew malkontenckim krytykom widziałbym ich wiele więcej.
Wobec tego trzy… Po pierwsze fakt, że przedstawienie to przygotowano w koprodukcji z Teatrem Wielkim w Łodzi i Teatrem Wielkim w Poznaniu. Pierwszy raz Opera Śląska weszła w tak wielką kooperację polegającą między innymi na tym, że przygotowywali ją niemal w tym samym czasie równolegle na trzech scenach ci sami twórcy: reżyser – Dieter Kaegi, scenograf Bruno Szwengl, i reżyser świateł Bogumił Palewicz.
Po drugie, świetne kreacje Kariny Skrzeszewskiej w roli Marii oraz Adama Sobierajskiego w roli hrabiego Leicestera. Maria Kariny Skrzeszewskiej jak dla mnie jest bardzo wiarygodna, gdy cieszy się niebem w pierwszym akcie i cudną okolicą – to tę radość widać. Gdy kłóci się z królową, gdy wytyka jej błędy przeszłości, co ma dla niej fatalne skutki – jest dumna i jednocześnie wściekła. A gdy idzie na szafot, jest wyciszona, pokorna ale jednocześnie pełna dumy. A do tego ten głos! Niesamowity sopran przebijający się w niektórych momentach ponad całym chórem i orkiestrą. Forte tak silne, że wciska w fotel, ale przy tym niesamowicie czyste i dramatyczne. Piana z kolei subtelne, wyrafinowane. Tenor Adama Sobierajskiego... To po prostu mocno osadzony, dobrze wyszkolony głos, którego nie powstydziłby się niejeden światowej sławy teatr. I tacy śpiewacy śpiewają tu – na Śląsku. Aż się serce raduje.
fot. Mariusz PolakI po trzecie scenografia. Bardziej symboliczna niż historyczna, ale dająca radę. Realizatorzy zrezygnowali z wielkich przedsięwzięć. Na scenie jest tylko to, co niezbędne, by pobudzić wyobraźnię a jednocześnie skupić uwagę widza i słuchacza na akcji i muzyce. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, a co myślę ważne jest dla widza to częsty brak synchronizacji pomiędzy tym, co działo się na scenie a tekstem tłumaczenia pojawiającego się na ekranie zawieszonym nad sceną. Jednak, jak to się mówi: złośliwość rzeczy martwych i te małe usterki techniczne w niczym nie ujmują spektaklowi chwały, o czym świadczyła kilkuminutowa owacja na stojąco na zakończenie spektaklu.
Drodzy melomani. Zachęcam. Zobaczcie to przedstawienie bo naprawdę warto.
Miłym akcentem kończącym inauguracyjne przedstawienie w Operze Śląskiej był moment pożegnania po spektaklu pani Stanisławy Bereźnickiej – koordynatorki prac zespołu Opery przez ostatnie 35 lat. Jubilatka, przechodząc na zasłużoną emeryturę, została pożegnana iście po królewsku: przemówieniami, listami gratulacyjnymi i kwiatami, a burza oklasków i chóralny śpiew „Sto lat”- zespołu, solistów oraz widowni przy akompaniamencie orkiestry były serdecznym okazaniem wdzięczności Pani Stanisławie za jej jakże mało widoczną na pierwszy rzut oka, ale trudną i konieczną pracę. Kilka razy w przemówieniach podkreślano, zarówno ze strony zespołu jak i od samej dyrekcji, że współpraca z jubilatką przez te wszystkie lata była nacechowana brakiem jakichkolwiek konfliktów i wielkim poczuciem humoru. Dyrektor Opery Śląskiej Tadeusz Serafin wyraził nadzieję, że mimo odejścia na emeryturę Pani Stanisława nie opuści opery i wciąż będzie jej służyć swoim doświadczeniem, co też zostało mu uroczyście i przy świadkach obiecane.
Ks. Adrian Nowak